"On Becoming a God in Central Florida" uczy kapitalizmu w amerykańskim stylu – recenzja serialu
Mateusz Piesowicz
25 sierpnia 2019, 14:24
"On Becoming a God in Central Florida" (Fot. Showtime)
Co zrobić, jeśli piramida finansowa zrujnowała cały twój świat? Oczywiście wejść na jej szczyt! Najlepiej w towarzystwie urzekającej Kirsten Dunst. Drobne spoilery.
Co zrobić, jeśli piramida finansowa zrujnowała cały twój świat? Oczywiście wejść na jej szczyt! Najlepiej w towarzystwie urzekającej Kirsten Dunst. Drobne spoilery.
Widziałem już w telewizji naprawdę różne rzeczy i coraz trudniej czymkolwiek mnie zaskoczyć. Gdy więc oglądałem zapowiedzi nowej produkcji stacji Showtime, to nawet mimo naprawdę obiecujących widoków, nie spodziewałem się, że "On Becoming a God in Central Florida" zdoła mocniej przykuć moją uwagę czymkolwiek innym, niż osobą Kirsten Dunst, za której obecnością na małym ekranie tęsknię od czasów "Fargo". Bo i czym tu się było ekscytować?
Kolejną historią, która bezlitośnie obnaży dobrze znane mechanizmy działania finansowych przekrętów? Barwną, ale wtórną opowieścią o ludziach zrujnowanych przez piramidę finansową? A może tytułową Florydą z lat 90. ubiegłego wieku? No nie, jakkolwiek na to spojrzeć, serial autorstwa Roberta Funke'ego i Matta Lutsky'ego nie zapowiadał się hitowo – prędzej jako jednosezonowa ciekawostka, o której za chwilę nikt nie będzie pamiętał.
On Becoming a God in Central Florida – czarna komedia z Kirsten Dunst w roli głównej
I cóż, niewykluczone, że ostatecznie tak skończy, ale na razie jego dwa pierwsze odcinki wystarczyły, bym całkowicie zmienił o nim zdanie. Serial o równie enigmatycznym, co niezbyt chwytliwym tytule, okazał się bowiem małą petardą z gatunku takich, co to pod totalnie kiczowatą otoczką dostarczają nadspodziewanie dużo emocji. I to różnego rodzaju, bo historia biorącej sprawy we własne ręce Krystal Stubbs (Kirsten Dunst) potrafi równie dobrze bawić, co mocno poruszyć.
Wspomnianą bohaterkę poznajemy, gdy jej skromne, ale stabilne życie na Florydzie w 1992 roku zmienia się o 180 stopni. Wszystko za sprawą jej męża, Travisa (Alexander Skarsgård w długowłosym, przepoconym i uroczo naiwnym wydaniu), który sfrustrowany ze wszech miar zwyczajną codziennością, bardzo pragnie podnieść stopę życiową rodziny, a przede wszystkim zostać własnym szefem i uwolnić się od męczącej pracy za biurkiem. Czy raczej P-R-A-C-Y, bo Travis ma też inne zajęcie, całym sobą angażując się w rozwój Founders American Merchandise (FAM) – organizacji, w której jego zysk jest uzależniony od wpłat kolejnych, zaangażowanych przez niego uczestników.
Brzmi znajomo? Oczywiście, przecież to nic innego jak piramida finansowa, w dodatku zorganizowana niemalże na wzór sekty z guru w osobie niejakiego Obie'ego Garbeau II (Ted Levine). Najczęściej występującego w roli motywującego głosu z taśmy, ale jak najbardziej prawdziwego milionera, który z rzadka objawia się swoim najbardziej fanatycznym (czyt. przynoszącym największe zyski) wyznawcom. Tak, zgadliście, Travis zdecydowanie ma ambicje, by takim zostać, co niekoniecznie podoba się jego żonie.
Krystal jest bowiem osobą, która w przeciwieństwie do swojej drugiej połówki twardo stąpa po ziemi. Nie narzeka na daleką od wymarzonej pracę w parku wodnym, doceniając spokojne życie, rodzinę, dom i regularnie spłacaną hipotekę – ot, American dream na miarę możliwości. Ale że Travisowi mało i bardziej do niego przemawiają puste słowa z taśmy niż głos rozsądku Krystal, to wiadomo, czym się to musi prędzej czy później skończyć.
On Becoming a God in Central Florida — amerykański sen jak kolorowy koszmar
W tym przypadku prędzej, bo choć z mojego przydługiego wstępu wcale to nie wynika, "On Becoming a God in Central Florida" to serial niemal w stu procentach należący do jednej osoby i wcale nie jest to Alexander Skarsgård. Co dokładnie się dzieje, pomijam, nie chcąc psuć wam niespodzianki (a ta jest całkiem efektowna). Wystarczy wiedza, że pałeczkę przejmuje Krystal, która chcąc utrzymać się na powierzchni, nie ma za bardzo innego wyjścia, niż aktywnie zaangażować się w FAM. I wiecie co? Jest w tym dobra.
Co oczywiście nie będzie niespodzianką dla nikogo, kto choć przez chwilę zobaczy tę kobietę w akcji. Krystal od początku sprawia bowiem wrażenie osoby, która doskonale wie, czego chce i nie da sobie zamydlić oczu bajkowymi ofertami. Jasne, wspiera Travisa w jego bzdurnym marzeniu, póki to jest w miarę niegroźne, ale gdy sytuacja staje się kryzysowa, potrafi wyraźnie postawić granicę. "Nie będę znowu biedna" – mówi z przekonaniem kogoś, kto swoje przeszedł, wspiął się stosunkowo wysoko i nie ma potrzeby, by na oślep przeć dalej. Mało ambitne? Za to jakie rozsądne!
Nie myślcie sobie jednak, że z Krystal taka ostoja spokoju. Nie, już w pierwszych odcinkach nasza bohaterka będzie miała dość okazji, by rozpaść się na małe kawałeczki (co nie oznacza, że to zrobi), a to odsłoni jej bardziej emocjonalną stronę, dając prawdziwe pole do popisu Kirsten Dunst. Ta z kolei perfekcyjnie z niego skorzysta, tworząc bez wątpienia jedną z najlepszych kreacji w swojej karierze.
Jej Krystal okaże się zatem kobietą nie tylko silną, ale też wbrew pozorom piekielnie inteligentną, na swój sposób wrażliwą i gotową na wszystko, by przetrwać na własną rękę. Wiedzącą, kiedy przyda się olśniewający uśmiech, który swego czasu zapewniał jej zwycięstwa w konkursach piękności, a kiedy trzeba walczyć o swoje innymi metodami. Potrafiącą rozpoznać krętaczy, ale i samej wejść w ich skórę, by bezlitośnie zaatakować ofiarę. Chwilami aż trudno uwierzyć, że ta kobieta może się czegokolwiek bać, a jednak: przeraża ją utrata standardu życia, do jakiego sama z trudem doszła.
On Becoming a God in Central Florida, czyli wiarygodność przede wszystkim
To natomiast jest bardzo ludzki, w pełni zrozumiały strach, który powinien do was przemówić, nawet jeśli cała serialowa otoczka już niekoniecznie. Bo nie da się ukryć, że "On Becoming a God in Central Florida" to produkcja dość specyficzna. Z jednej strony skupiona na bardzo przyziemnych sprawach, ale z drugiej potrafiąca naprawdę mocno odlecieć. Czasem kiczowata do granic możliwości, a kiedy indziej przygaszona i koncentrująca się swoich, zwyczajnych aż do bólu bohaterach. Osobliwa gdy trzeba, ale nigdy nieprzekraczająca granicy absurdu, za którą stałaby się niewiarygodna.
A właśnie ta autentyczność wydaje się w serialu Showtime absolutnie kluczowa. Musimy tę historię kupować, choćby nie wiem co, bo w przeciwnym razie wszystko straci w niej rację bytu. Tytułowa Floryda może więc być królestwem tandety, ale jednocześnie musi być w niej coś prawdziwego. Tak jak w zamieszkujących ją ludziach, bo każdy tutaj, choć może się wydawać, że pochodzi z innej planety, jest w gruncie rzeczy prostym (może aż za bardzo) człowiekiem.
I dotyczy to zarówno z natury dobrodusznego przyjaciela Krystal Erniego (stworzony do takich ról Mel Rodriguez), jak i Cody'ego (świetny i dotąd szerzej nieznany Théodore Pellerin) – stojącego nad Travisem w łańcuchu FAM, zagorzałego, by nie powiedzieć oszalałego zwolennika Obie'ego Garbeau II. Tutaj oglądamy go najpierw w jego żywiole, gdy swoją zapalczywością porywa naiwną ofiarę, by potem patrzeć, jak te same techniki zupełnie nie sprawdzają się w stosunku do Krystal. Widzimy zatem różne oblicza tego samego człowieka, ale co najciekawsze – żadne nie wydaje się fałszywe.
Bo pomimo tego, że facet jest twarzą wielkiego finansowego przekrętu, towarzyszący mu przy tym zapał jest tak zaraźliwy i nieskazitelny, że trudno wątpić w jego czyste intencje. On naprawdę wydaje się wierzyć w te bzdury, jakie wygaduje! A może to ja jestem na tyle naiwny, że dałem mu się nabrać, będąc jednocześnie pod urokiem całego serialu? Nie wykluczam tego, bo już dawno nic nie zrobiło na mnie równie dobrego pierwszego wrażenia.
Pozostaje tylko kwestia, czy uda się je utrzymać w dłuższej perspektywie, bo jakkolwiek błyskotliwe, emocjonujące, pełne energii, zaskakujące i zabawne jest "On Becoming a God in Central Florida" na starcie sezonu, tak nie wiem, czy twórcy nie pokazali już wszystkiego, co najlepsze. Temat wydaje się wszak mocno ograniczony. Na razie jednak nie ma sensu bawić się w czarnowidza – lepiej trzymać kciuki, żeby serialem zainteresował się ktoś w Polsce, bo w zalewie telewizyjnego przeciętniactwa to akurat jedna z tych rzeczy, która nie powinna przejść niezauważona.