"Temple", czyli jak Mark Strong został podziemnym lekarzem – recenzja brytyjskiego serialu
Mateusz Piesowicz
12 września 2019, 21:01
"Temple" (Fot. Sky)
Niestandardowi pacjenci potrzebują niestandardowej kliniki. Co powiecie na prowadzoną nielegalnie w podziemiach londyńskiego metra? Oceniamy pierwsze cztery odcinki bez spoilerów.
Niestandardowi pacjenci potrzebują niestandardowej kliniki. Co powiecie na prowadzoną nielegalnie w podziemiach londyńskiego metra? Oceniamy pierwsze cztery odcinki bez spoilerów.
Przestępcy ukrywający się przed wymiarem sprawiedliwości. Desperaci, którzy wyczerpali konwencjonalne środki oferowane przez publiczną służbę zdrowia. A wreszcie także różnego rodzaju outsiderzy, z sobie znanych przyczyn chcący uniknąć wpadnięcia w sidła systemu. To dla nich w opuszczonych tunelach pod stacją metra Temple prowadzi swoją nielegalną praktykę doktor Daniel Milton (Mark Strong) – londyński chirurg mający własne powody, by dosłownie zejść do podziemia.
Temple – brytyjski serial na norweskim formacie
Jakie to powody, zapewne wiecie doskonale, jeśli powyższy opis z czymś wam się kojarzy. Jest to bardzo możliwe, bo "Temple" to serial, który brytyjska telewizja Sky oparła na kupionym od Norwegów i pokazywanym także w naszym kraju "Valkyrien". A jak to bywa z tego typu przeróbkami, o ile szczegółami mogą się od oryginału różnić, o tyle wszystkie podstawowe założenia są zwykle utrzymane. Nie inaczej jest w tym przypadku, ale że twórcy postanowili pewne rzeczy zachować przynajmniej na początku w tajemnicy, to oczywiście nie będę sypał spoilerami z rękawa.
Co więc kieruje głównym bohaterem, dowiecie się w swoim czasie, podobnie zresztą jak szeregu innych informacji, bo twórcy "Temple" uatrakcyjniają nam zabawę, większość kluczowych detali podając w formie retrospekcji. Od początku śledzimy zatem życie i pracę Daniela, nie do końca wiedząc, co nim kieruje i dopiero stopniowo uzupełniając luki w jego historii. Zabieg to o tyle sensowny, że nadaje całości odpowiedniej dynamiki, dzięki czemu nie tracimy czasu na nudnawe wprowadzenie. Przeciwnie, tutaj jesteśmy od razu wrzucani w sam środek akcji.
Temple – thriller, dramat i szczypta czarnej komedii
Dzieje się natomiast naprawdę sporo, bo już na starcie dowiadujemy się o niedawnej tragedii w życiu naszego bohatera, któremu zmarła żona (Catherine McCormack), jednocześnie śledząc, jak do jego podziemnej kliniki trafia postrzelony przez policję młody rabuś Jamie (Tobi King Bakare). Zastanawiać się zatem nad sensem tego wszystkiego nie ma za bardzo czasu, zwłaszcza że ten mija szybko, niepostrzeżenie i dość przyjemnie. A co do wyjaśnień — bądźcie cierpliwi, przyjdą prędzej niż później.
A jest duża szansa, że do tego czasu będziecie już przez "Temple" kupieni, bo choć nie jest to serial pod jakimkolwiek względem błyskotliwy, najzwyczajniej w świecie wciąga. Rzecz jasna najmocniej przy zastrzeżeniu, że nie widzieliście oryginału. Nie da się bowiem ukryć, że znajomość największych twistów nie pomaga w utrzymaniu zainteresowania na odpowiednim poziomie. Z połowy sezonu, którą już widziałem (cały będzie liczył osiem odcinków – wszystkie pojawią się na HBO GO jednocześnie), nie wynika natomiast, by Brytyjczycy chcieli bardzo mocno w tej historii namieszać.
Nie znaczy to jednak, że "Temple" jest tylko i wyłącznie wtórną powtórką z rozrywki. Twórca, Mark O'Rowe ("Chłopiec A"), dodał do sensacyjnej historii trochę brytyjskiego sznytu, widocznego przede wszystkim w lekko ironicznym tonie oraz pojawiającym się tu i ówdzie czarnym humorze. Tego dostarczają choćby kolejni oryginalni pacjenci doktora Miltona albo jego współpracownik, świetnie przygotowany na nadejście apokalipsy, ekscentryczny, ale dający się lubić Lee (Daniel Mays), który zorganizował całe podziemne przedsięwzięcie. A skoro już przy bohaterach drugoplanowych jesteśmy, trzeba też wspomnieć o niejakiej Annie (w tej roli Carice van Houten, czyli Melisandre z "Gry o tron"), asystentce, z którą łączyło, a może nadal łączy naszego doktora coś więcej.
Mark Strong i Carice van Houten w obsadzie Temple
Dodajmy do tego towarzyszącą nieustannie serialowej historii moralną ambiwalencję, a otrzymamy produkcję mającą swoje ambicje i bynajmniej nieopierającą się tylko na zaskakujących zwrotach akcji. Jeśli więc już doszukiwać się jakiegoś fundamentu, bez którego "Temple" nie miałoby szans powodzenia, to byłby nim Mark Strong – nie tylko grający główną rolę, ale też będący współproducentem, od początku mocno zaangażowanym w zakup praw i stworzenie brytyjskiej adaptacji serialu.
Może dostrzegł w tym potencjalny dobry interes, a może chciał po prostu koniecznie dostać tę rolę, nie wiem, ale nie ulega wątpliwości, że podjął dobrą decyzję. Rzut oka na "Temple" pozwala bowiem stwierdzić, że Strong często dźwiga ciężar opowieści na swoich ramionach. Chłodny profesjonalizm, desperacja, etyczne i moralne rozterki, towarzyszący wszystkiemu emocjonalny bagaż. Brytyjczyk znakomicie odnajduje się w różnych obliczach doktora Miltona, nie sięgając przy tym po jakieś szczególne środki. Pomimo jednak, że najczęściej jest po prostu tym samym charyzmatycznym człowiekiem niewielu słów, jakiego znamy z jego innych ról, zapewniam, że kilka razy zdoła was porządnie zaskoczyć. I niekoniecznie mam tu na myśli te skrajne momenty, gdy szanowany londyński chirurg będzie zmuszony do przekroczenia kolejnych granic.
W takich właśnie chwilach, gdy sensacja ustępuje pola bardzo ludzkim emocjom, "Temple" jest najlepsze. Budując nadspodziewanie bliskie i złożone więzi pomiędzy grupką bohaterów prowadzących podziemną klinikę oraz ich pacjentami, serial potrafi wyjść poza standardowe ramy, pokazując, że ma w zanadrzu coś więcej niż tylko oryginalną fabułę. Tak, wiem że przepisaną od norweskich kolegów po fachu, ale w sumie co to za problem? W końcu adaptować na własne potrzeby też trzeba umieć, bo w przeciwnym razie wyjdzie absolutnie niestrawna kopia. Wierzcie mi, że "Temple" daleko do takiego miana.