"American Horror Story: 1984" to campowy slasher w fenomenalnej oprawie — recenzja premiery 9. sezonu
Marta Wawrzyn
22 września 2019, 18:03
"American Horror Story: 1984" (Fot. FX)
"American Horror Story" wraca po raz dziewiąty i "1984" to niezły powrót. Miks slashera z komediową jazdą bez trzymanki i klimatyczną podróżą w rejony gdzieś na uboczu "Mindhuntera".
"American Horror Story" wraca po raz dziewiąty i "1984" to niezły powrót. Miks slashera z komediową jazdą bez trzymanki i klimatyczną podróżą w rejony gdzieś na uboczu "Mindhuntera".
Witajcie na obozie Redwood, miejscu, gdzie najstraszniejszym dźwiękiem jest brzęk kluczy. W 1970 roku wydarzyło się tutaj wielokrotne morderstwo, ale przecież nie będziemy przejmować się tym 14 lat później, prawda? Z takiego założenia wychodzi grupka młodych ludzi z Los Angeles, których połączyła miłość do aerobiku.
Xavier (Cody Fern), Chet (Gus Kenworthy), Ray (DeRon Horton), Brooke (Emma Roberts) i Montana (Billie Lourd), uciekając przed "okrutnym latem" w mieście i seryjnymi zabójcami wchodzącymi przez okna (w rozmowach zostaje wspomniany m.in. Syn Sama, znany też fanom "Mindhuntera"), pakują walizki i wyjeżdżają do Camp Redwood, by zostać wychowawcami. Jak w klasycznym slasherze, bohaterowie ignorują liczne znaki ostrzegawcze, wręcz pchając się w łapy śmierci.
Ta zaś ma twarz pana Jinglesa (John Carroll Lynch), morderczego gościa z pękiem kluczy, który kiedyś pracował na obozie i jest powiązany z Margaret (Leslie Grossman), szefową obozu, w sposób, którego nie będę zdradzać. Niestety, na nim problemy cudownie przerysowanej złotej młodzieży z "AHS: 1984" się nie kończą, bo jest jeszcze drugi morderca, wyjęty z naszej rzeczywistości The Night Stalker, czyli Richard Ramirez (Zach Villa), którego serial wplótł w swoją fikcyjną historię.
American Horror Story: 1984 to campowy slasher
Pilotowy odcinek "American Horror Story: 1984" aż krzyczy, że mamy do czynienia z typowym slasherem i jednocześnie w przewrotny sposób bawi się konwencją, puszczając oczka do widzów, kpiąc ze schematów i przepisując je po swojemu. To campowe szaleństwo, gdzie styl Ryana Murphy'ego, Brada Falchuka, Iana Brennana i ich współpracowników widać dosłownie w każdej sekundzie. To też serial, który trzyma się najważniejszych założeń gatunku, zarówno jeśli chodzi o konstrukcję fabuły oraz konkretnych postaci, jak i sposób budowania napięcia i klimatu.
W jednym momencie z ekranu leją się hektolitry sztucznej krwi i ginie tuzin ludzi, w drugim przechodzimy płynnie do kiczu pod tytułem "lekcja aerobiku z czasów Jane Fondy", a w trzecim jedziemy autem w rytm któregoś z hitów lat 80. Jest bieganie w skąpym odzieniu przy akompaniamencie krzyków — i jest kpina z takiej formuły. Wszystko to razem składa się na pyszną zabawę popkulturą, w której wszystko jest na swoim miejscu: element grozy, tona kiczu, mnóstwo humoru, nostalgiczne wycieczki modowo-muzyczne, typowy dla Murphy'ego komentarz społeczny.
Pilot, w którym słychać m.in. "Cruel Summer", "Photograph" i "Somebody's Watching Me", to bogactwo dźwięków i obrazów z czasów, kiedy rządziły syntezatory, neony, wielkie grzywy włosów i pastelowe wdzianka z lycry. Już sama czołówka "American Horror Story: 1984" bardzo trafnie oddaje to, czym jest ten sezon — kolorowym teledyskiem, pastiszem, miksem motywów, które na pozór do siebie nie pasują. A jednak Murphy i spółka poskładali je naprawdę zgrabnie.
Parada przerysowanych postaci w AHS: 1984
To, że "AHS: 1984" na pierwszy rzut oka działa — podczas gdy zrobione w podobnej stylistyce, ale osadzone we współczesności "Scream Queens" kompletnie nie działało — to zasługa dobrze napisanych postaci i jeszcze lepiej dobranej obsady. Największe zaskoczenie to Emma Roberts jako "ostatnia amerykańska dziewica", czyli niewinna, ale potrafiąca zaskoczyć widzów w mocniejszych momentach główna heroina. Nieśmiała szara myszka to nie jest typowa dla niej rola — i super.
Na drugim biegunie rządzą przegięci do potęgi Fern, Lourd i Kenworthy, do których dołącza Matthew Morrison, czyli pan Shue w kuriozalnej kreacji, jakiej po nim się nie spodziewaliśmy. Jego pojawienie się oznacza dodatkowe pole do popisu dla rewelacyjnej, rozbrykanej Lourd w roli Montany, której końskie zaloty są jednym z najzabawniejszych momentów odcinka. Córka Carrie Fisher i wnuczka Debbie Reynolds wyśmienicie czuje się w absurdalnym światku Murphy'ego — udowodnił to i "Kult", i "Apokalipsa", a "1984" ma szansę je przebić. Jest też w serialu znana z "Pose" Angelica Ross jako obozowa pielęgniarka, od początku bardzo przydatna.
AHS: 1984 robi świetne pierwsze wrażenie
"American Horror Story: 1984″ sprawia bardzo dobre pierwsze wrażenie — i oby tak już zostało. Klimat jest świetny, postacie mają charakter, cliffhanger z pilota też swoje zadanie spełnił. O ile po "Scream Queens" miałam wątpliwości, czy chcę oglądać jeszcze jeden slasher w stylu Murphy'ego, to teraz widzę, że niepotrzebnie.
Najbardziej płodny serialowy twórca bawi się w "AHS: 1984" swoimi ulubionymi zabawkami, tworząc kolejny ślicznie opakowany popkulturowy cukierek, który wygląda i brzmi jakby ktoś wylał morze sztucznej krwi na "Wet Hot American Summer". I nawet jeśli poszczególne elementy tej układanki doskonale znamy, połączone w całość sprawiają zaskakująco świeże wrażenie. Jeśli tylko scenariusz nas nie zawiedzie, to może być jeden z najlepszych sezonów AHS.