10 uwag na temat tegorocznej gali Emmy. Wielki dzień "Fleabag" i nagroda dla "Gry o tron" za… całokształt?
Marta Wawrzyn
23 września 2019, 18:18
Emmy 2019 (Fot. FOX)
Jeśli tak ja spodziewaliście się samych rozczarowań, ta gala Emmy była miłą niespodzianką. Dla nas, dla Phoebe Waller-Bridge i dla każdego, kto lubi różnorodność, brytyjskość i dobre komedie.
Jeśli tak ja spodziewaliście się samych rozczarowań, ta gala Emmy była miłą niespodzianką. Dla nas, dla Phoebe Waller-Bridge i dla każdego, kto lubi różnorodność, brytyjskość i dobre komedie.
Jeżeli tak jak ja oczekiwaliście po tegorocznej gali Emmy wszystkiego co najgorsze — na przykład nagrody za najlepszy scenariusz dla finału "Gry o tron" — dziś rano pewnie trochę się zdziwiliście. Ja zdziwiłam się bardziej niż trochę, bo tak sensownych werdyktów Akademii Telewizyjnej (lista laureatów Emmy 2019) właściwie już nie pamiętam. I tak, główna nagroda dla "Gry o tron" jak najbardziej wpisuje się ten obraz.
1. Główna nagroda dla Gry o tron ma sens — serio
Jak pewnie zauważyliście, nie jestem fanką finałowego sezonu "Gry o tron" i za nic bym go nie nagradzała, bo to po prostu nie był koniec, na jaki zasłużyła historia stworzona przez George'a R.R. Martina. Ale trudno było sobie wyobrazić, że nagrodę dla Najlepszego serialu dramatycznego dostanie dziś ktokolwiek inny.
Tak, "Pose" wkroczyło tanecznym krokiem do telewizji i pokazało, że niemożliwe staje się możliwe. Tak, "Better Call Saul" jest na fali wznoszącej i za chwilę nic go nie zatrzyma. Tak, "Sukcesja" to prawdopodobnie kolejny wielki dramat HBO. Ale… "Gra o tron" to dziesięć lat historii telewizji. To serial, który telewizję zmienił, pokazując, że może być wielka i wysokobudżetowa jak kinowe blockbustery. Jego finałowy sezon był wielkim wydarzeniem popkulturowym, przekraczającym ramy tego, czym na Serialowej (i na galach Emmy) zajmujemy się na co dzień. Nawet jeśli nie spełnił oczekiwań, jeśli chodzi o scenariusz, to w tym momencie było bez znaczenia. To nie nagroda za konkretny sezon, tylko za całokształt dla serialu, który był wyjątkowy.
2. Fleabag mówi: dzięki! A my dziękujemy Fleabag
Bardzo życzyłam zwycięstwa "Fleabag" i kompletnie w nie nie wierzyłam, będąc przekonana, że "Veep" zgarnie wszystko — a już na pewno Julia Louis-Dreyfus dostanie swoją siódmą Emmy za rolę Seliny. Niespodzianka. Oglądanie wielkiego triumfu Phoebe Waller-Bridge, która w tym roku podbiła Amerykę i otworzyła sobie drogę do wszystkiego, czego tylko zapragnie w branży rozrywkowej, było naprawdę fajnym przeżyciem.
Brytyjska aktorka, scenarzystka i kobieta, która potrafi wszystko, wychodziła raz po raz na scenę, sama już nie wiedząc, jak jeszcze dziękować i słysząc podziękowania z każdej strony (w tym także od Jodie Comer ze sceny). To fantastyczne święto i trudno się nie zgodzić, że to świetna sprawa, kiedy kobieta, która jest tak "niegrzeczna, perwersyjna i popaprana" jak Fleabag wkracza na galę Emmy.
3. Historyczne zwycięstwo Billy'ego Portera
"The category is… love, y'all, love!". Kiedy czytałam różne przewidywania przed galą, kilka razy spotkałam się ze stwierdzeniem, że Akademia Telewizyjna nagrodzi Billy'ego Portera choćby po to, żeby zobaczyć jego podziękowania. I rzeczywiście, Pray Tell z "Pose" nie tylko zrobił show ze swoimi kryształkami i diamentami wartymi prawie tyle co mieszkanie w Krakowie, ale też wygłosił autentyczną i inspirującą mowę. Trudno to komentować, nie popadając w patos, ale tak, to ma znaczenie, że tacy ludzie jak Porter wreszcie do tego towarzystwa należą, występują na wielkiej scenie i mówią rzeczy w stylu: "Cieszę się, że dożyłem tego dnia".
4. Michelle Williams mówi o pieniądzach
Kolejne inspirujące mowy należały do Patricii Arquette, która wspominając zmarłą siostrę, zaapelowała o prawa dla osób transseksualnych, Alex Borstein, która zachęciła kobiety, żeby wyszły przed szereg, i Michelle Williams (a nie mówiłam?), która wygłosiła parę słów prawdy na temat kobiet i pieniędzy w Hollywood. Dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają, bo nie muszą, kobiety wciąż muszą, bo za tę samą pracę często zarabiają mniej. I tak się składa, że ta kobieta, mówiąc głośno i dobitnie o pieniądzach na gali Emmy, powiedziała coś, co jest ważne i wciąż nie takie oczywiste.
5. Jharrel Jerome witany owacją na stojąco
Przyznaję, że tej wygranej kompletnie się nie spodziewałam. Jharrel Jerome, najmłodszy i najmniej utytułowany z nominowanych w swojej kategorii, pokonał wszystkich i odebrał swoją Emmy jak skromny chłopak z Bronksu, zaczynając od podziękowań mamie. Nic dziwnego, że wszyscy wstali, a emocje w ekipie "Jak nas widzą" (które nie miało szans w głównej kategorii z "Czarnobylem", bo nic nie miało szans) sięgnęły zenitu. Miło patrzeć, jak się dzieją takie rzeczy.
6. Różnorodność wreszcie staje się faktem
Ogólnie zresztą miło patrzeć na różnorodność na gali Emmy. Podczas gdy Oscary wciąż jeszcze mają z tym problem, kolejne rozdania Emmy są coraz bardziej otwarte na różne głosy — tak jak coraz bardziej otwarta jest telewizja. Prawie można odetchnąć z ulgą, widząc, jak w jednym momencie najwyższe wyróżnienie odbiera czarnoskóry facet w butach na platformach, dziękując swojemu mężowi, potem 21-latek z Bronksu, który już zagrał rolę życia, a potem ktoś dziękuje Litwie za zagranie w jednym z najważniejszych tegorocznych seriali.
Ta różnorodność to wielkie osiągnięcie telewizji. Jest w niej miejsce dla "perwersyjnej" Brytyjki, kobiety, która w wieku 50 lat dostaje najlepsze role, osób pochodzących z różnych środowisk i kultur. To, co inne i nietypowe, wreszcie jest promowane, a nie ignorowane, dzięki czemu telewizyjna rozrywka zaczyna w jakimś stopniu przypominać prawdziwy świat. Super, że wszyscy dożyliśmy tego dnia, ale prawdziwym zwycięstwem będzie dzień, kiedy to będzie tak normalne, że przestaniemy to zauważać.
7. Niespodzianki, wiele świetnych niespodzianek
"Fleabag", Billy Porter, Jharrel Jerome, Michelle Williams — to wszystko bardzo dla mnie przyjemne niespodzianki. Podobnie jak nagroda dla Jessego Armstronga za wyśmienity scenariusz finału 1. sezonu "Sukcesji", Emmy dla Jodie Comer, uroczej Villanelle, która sama nie wierzyła w zwycięstwo.
A do tego Ben Whishaw i jego kac, Alex Borstein i jej opowieść o babci, która przeżyła Holocaust, duet Phoebe Waller-Bridge/Bill Hader… I jeszcze cudowna Julia Garner, która dzięki "Ozark" zostanie zauważona, choć w ciągu kilku lat zagrała więcej świetnych ról, choćby w "Maniacu" czy "The Americans".
8. Blimey! Znów wygrywa Black Mirror
Pamiętam, jak się cieszyłam, kiedy Charlie Brooker i Annabel Jones odbierali Emmy za "San Junipero". Rok temu wkurzyłam się, bo nie pokazano nam, jak wygrywa "U.S.S. Callister". W tym roku zwycięzca w kategorii Najlepszy film TV powinien być jeden: finał "Deadwood". A jednak znów wygrało "Black Mirror", tym razem za średnie, choć niewątpliwie efekciarskie "Bandersnatch".
Nie jestem pewna, co się tutaj wydarzyło, w końcu to rok naprawdę dobrych werdyktów. Może chodzi o to, że filmowy finał "Deadwood" był czymś wielkim — i, no cóż, zrozumiałym — tylko dla tych, którzy dobrze znali serial? Innego powodu, dla którego David Milch nie odbierał dziś Emmy, nie potrafię sobie wyobrazić. Annabel Jones zresztą też wyglądała na zdziwioną, że "Black Mirror" pokonało dzieło Milcha.
9. Veep odchodzi z pustymi rękoma
Z jednej strony bardzo się cieszyłam, patrząc na kolejne nagrody dla Phoebe Waller-Bridge, z drugiej przykro było patrzeć na ekipę "Veepa", która przegrała wszystko. O ile "Gra o tron" została odesłana po królewsku (zwłaszcza witana głośną owacją Gwendoline Christie), finałowy sezon "Veepa" przeszedł niezauważony. Nie można mieć wszystkiego, zwłaszcza w czasach tylu wybitnych komedii, ale i tak szkoda.
10. Najlepszy prowadzący to… Pan Nikt?
Pan Nikt prowadził Oscary i poradził sobie świetnie, a jak było z galą Emmy? Niestety, raz lepiej, raz gorzej, ale częściej to drugie. Początkowa sekwencja z Homerem Simpsonem, Anthonym Andersonem i jego mamą z bardzo dużą torebką, a następnie wypchniętym na scenę Bryanem Cranstonem, który powiedział kilka rzeczy ważnych i wielkich, wypadła jeszcze jako tako. Telewizja rzeczywiście nigdy jeszcze nie była tak cholernie dobra, a fakt, że możemy dzięki niej wybrać się Albuquerque, czyli domu "Breaking Bad", to najlepszy dowód.
Dziwnie zrobiło się potem. Komentator Thomas Lennon najczęściej dawał radę (choć w pamięć zapadnie głównie moment z Felicity Huffman), irytowały za to (zamierzenie) dziwne wybory muzyczne, wplecione w galę reklamy programów FOX-a typu "The Masked Singer" czy występy Kardashianek. W pewnym momencie stało się boleśnie oczywiste, że FOX nie tylko nie ma kogoś takiego jak Jimmy Kimmel czy Stephen Colbert (albo Andy Samberg, pamiętacie?), kto mógłby taką galę poprowadzić, ale też mierzy dość nisko, jeśli chodzi o rozrywkę.
Ciągnące się w nieskończoność skecze z Kenem Jeongiem i Tik-Tokiem czy niedowidzącą Mayą Rudolph w towarzystwie równie oślepionego Ike'a Barinholtza były nie do zniesienia. Jon Hamm trafił z żartem o "Czarnobylu" (może mógłby to poprowadzić następnym razem?), świetni byli Colbert z Kimmelem komentujący brak gospodarza, ale ogólnie dobrych żartów prawie nie było. Nie żebym oglądała galę Emmy dla żartów, ale skoro już trwa to tyle godzin…