"Wybory Paytona Hobarta" są jak "House of Cards" w świecie "Glee" — recenzja serialu Ryana Murphy'ego
Marta Wawrzyn
26 września 2019, 20:02
"Wybory Paytona Hobarta" (Fot. Netflix)
Ryan Murphy wraca do szkoły w absurdalnej wersji rodem z "Glee". "Wybory Paytona Hobarta" to nowy serial, który wie, jak sprawiać frajdę i mądrze mówić o dorastaniu — i tak, jest w nim też polityka.
Ryan Murphy wraca do szkoły w absurdalnej wersji rodem z "Glee". "Wybory Paytona Hobarta" to nowy serial, który wie, jak sprawiać frajdę i mądrze mówić o dorastaniu — i tak, jest w nim też polityka.
Poznajcie Paytona Hobarta (Ben Platt, "Pitch Perfect"), ucznia ostatniej klasy liceum Saint Sebastian w Santa Barbara, który startuje na przewodniczącego szkoły. To typek, jakich pełno w partyjnych młodzieżówkach: sztywny, poważny, przekonany, że ma dobry pomysł na życie i misję do wypełnienia. Bo widzicie, Payton nie startuje w szkolnych wyborach z poczucia, że może zrobić dobrą robotę, pomagając swoim kolegom. To część jego wielkiego planu, który on sam zdradza nam już w pierwszej scenie serialu: Payton zamierza zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Serio.
Kiedy historia osadzona w licealnym środowisku zaczyna się od tak kuriozalnego oświadczenia, dalej może być tylko śmiesznie. I jest. Ryan Murphy, razem ze stałymi współpracownikami, Bradem Falchukiem i Ianem Brennanem, w swoim pierwszym netfliksowym serialu wracają do czasów "Glee", miksując ze sobą te same elementy co wtedy — amerykańskie liceum w krzywym zwierciadle, przerysowane postacie, cięty humor, komentarz społeczny — i polewając je obficie sosem z popkultury.
Wybory Paytona Hobarta, czyli zabawa w politykę
"Wybory Paytona Hobarta" najlepiej sprawdzają się jako satyra na młodych, okropnych, uprzywilejowanych i ich jeszcze paskudniejszych rodziców. Serial przedstawia grupkę karykaturalnie przerysowanych, oderwanych od rzeczywistości bogatych dzieciaków — trochę jak bohaterowie "Plotkary", trochę jak towarzystwo Logana z "Gilmore Girls" — które bawią się w politykę, bo dostrzegły w tym jakiś cel. Choćby chodziło o dokopanie komuś, kogo szczerze nie znoszą.
Prowadzący absurdalną, pełną zwrotów akcji kampanię Payton ma grupkę doradców, składającą się z McAfee (Laura Dreyfuss), Jamesa (Theo Germaine) i Alice (Julia Schlaepfer). Ta ostatnia to też jego dziewczyna i pewna kandydatka na przyszłą Pierwszą Damę. Patrząc na ich poczynania, łatwo przypomnieć sobie film "Wybory" z Matthew Broderickiem i Reese Witherspoon. Ewentualnie zobaczyć w tym młodzieżowe "House of Cards", bo kiedy do akcji wkraczają przeciwnicy — piękny jak marzenie i wrażliwy River (David Corenswet) oraz jego bezlitosna dziewczyna Astrid (Lucy Boynton z "Bohemian Rhapsody") — zaczyna robić się ostro.
Obie strony walczą bezpardonowo przy użyciu chwytów, które każdy widz będzie w stanie rozpoznać, jeśli nie z popkultury, to z prawdziwego życia (ciekawy jest na przykład odcinek "The Voter" pokazujący wybory z perspektywy "przeciętnego wyborcy"). Rozpuszczone dzieciaki z Kalifornii nie cofną się przed niczym, byle tylko dostać, czego chcą. Wszystkich napędza chora ambicja. Polubić czy choćby uznać za istotę ludzką nie da się w zasadzie nikogo, przynajmniej w pierwszych odcinkach, zaś głównego bohatera prawdopodobnie będziecie podejrzewać o bycie socjopatą. I to wszystko jest czystą zabawą, nawet jeśli tak nie brzmi.
Wybory Paytona Hobarta to Glee-bis i coś więcej
Problemy zaczynają się, kiedy wypada powiedzieć, o czym właściwie są "Wybory Paytona Hobarta" (widziałam wszystkie osiem odcinków), co takiego mają, czego inne seriale nie mają, i czy karykaturalne, przesadzone poza granice rozsądku postacie się bronią. Czy jest to coś, w co warto zainwestować czas, kiedy jesteśmy z każdej strony bombardowani dobrymi serialami? Odpowiedź jest skomplikowana, bo ten serial to i komedia, i tragedia, i satyra, i farsa, i parodia, i romans, i dramat młodzieżowy, i nawet musical. Do jednego garnka wrzucono bardzo dużo różnych składników, co oznacza, że muszą być (i są) problemy z zachowaniem spójności.
Jeśli oglądacie wszystkie produkcje Murphy'ego jak leci i uwielbiacie jego styl od czasów "Glee", "Wybory Paytona Hobarta" was ucieszą jako powrót twórcy do szkoły. Nowy serial ma bardzo dużo z "Glee", włącznie z elementem musicalowym. Mając w obsadzie broadwayowskich aktorów, z fenomenalnym Plattem na czele, trudno było tego nie wykorzystać. Czy musical pasuje do historii o formowaniu młodego polityka opowiadanej w "Wyborach Paytona Hobarta"? A gdzie tam! Czy serial ma dobre momenty, kiedy Platt i spółka śpiewają? Nie dobre, a najlepsze!
Netfliksowa produkcja Murphy'ego ma ten sam rytm co "Glee", te same szybkie dialogi, cięty humor, a nawet podobne postacie — Payton jest jak Rachel z turbodoładowaniem, Lucy Boynton w praktyce gra Queen itd. Odniesień popkulturowych znajdziecie na przestrzeni sezonu mnóstwo — do musicali, innych seriali, filmowej klasyki o polityce i nie tylko (np. "Wszystkich ludzi prezydenta").
Nie wszystko działa. Przez cały sezon przewija się historia rodem chorej na raka dziewczyny o imieniu Infinity (Zoey Deutch) i jej babci manipulantki ( Jessica Lange), która błyskawicznie zacznie wam przypominać coś, co niedawno oglądaliśmy. Jako funkcjonujące na marginesie odniesienie popkulturowe to byłoby prawdopodobnie genialne, jako pełnoprawny wątek męczy, szybko przestając spełniać swoją rolę.
Jest wreszcie w tym miksie miejsce na rodziców, równie śmiesznych i strasznych co ich dzieci. Gwyneth Paltrow rządzi jako Georgina Hobart, prowadząca pałacowe życie mama Paytona, która po ziemi stąpa tylko czasem, ale ma naprawdę ciepłą, pełną wzajemnego zrozumienia relację z synem. January Jones i Dylan McDermott wymiatają jako równie oderwani od rzeczywistości i wyjątkowo paskudni rodzice Astrid (Betty Draper wciąż jest z nami!). W "dorosłej" obsadzie serialu znajdują się także Bette Midler i Judith Light w rolach, których na razie nie wolno mi ujawniać.
Ben Platt rewelacyjny jako Payton Hobart
Odpowiedź na pytanie, o czym jest ten serial, na szczęście nie brzmi: o polityce. 1. sezon to dorastanie Paytona Hobarta. Główny bohater przechodzi długą, skomplikowaną, pokręconą i momentami kompletnie kuriozalną podróż emocjonalną, która kładzie fundament pod to, co Murphy i spółka planują dalej. "Wybory Paytona Hobarta", zgodnie z koszmarnym polskim tytułem, co sezon mają opowiadać o innych wyborach, w których weźmie udział Payton Hobart. Będziemy śledzić jego drogę, ale najpierw musieliśmy go dobrze poznać i choć trochę polubić.
To ostatnie na początku wydaje się niemożliwe, a pod koniec przychodzi już zupełnie naturalnie. Jeśli nowy serial Murphy'ego warto zobaczyć, to przede wszystkim właśnie dla roli Bena Platta, gwiazdy broadwayowskiego "Dear Evan Hansen" i zarazem 26-latka, który ma już na swoim koncie nagrody Tony, Grammy i Emmy. Jak wiele odkryć Murphy'ego, Platt jest fenomenalny w głównej roli, balansując gdzieś pomiędzy wrażliwym dzieciakiem z ogromnym talentem muzycznym, a egocentrycznym kandydatem na drugiego Franka Uderwooda.
Młody aktor wyśmienicie czuje się w absurdalnym światku twórcy "Glee" — i nie on jeden. To samo można powiedzieć o Lucy Boynton, Zoey Deutch i dorosłej obsadzie, na czele z Paltrow, Lange i Light. Na pewno też jeszcze usłyszymy o Davidzie Corenswecie, już obsadzonym w kolejnym serialu Murphy'ego, "Hollywood".
Czy warto oglądać Wybory Paytona Hobarta?
"Wybory Paytona Hobarta" to niezły, choć daleki od idealnego debiut utytułowanego twórcy na Netfliksie. Historia bardzo aktualna, bo żyjemy w czasach, kiedy politykiem może zostać każdy (do czego Murphy odnosi się już w pierwszej scenie), zwłaszcza jeśli jest bogaty, uprzywilejowany i nie wie, ile kosztuje litr mleka.
Netfliksowy serial sprawdza się jako bezlitosna satyra nie tyle na cyniczną politykę samą w sobie, co właśnie na światek ludzi, którzy śpią na pieniądzach i żyją w bezczelnym przekonaniu, że jak zechcą rządzić światem, to dokładnie to będą robić. Ma też swój urok dorastanie Paytona, którego Platt przemienia z zadufanego w sobie palanta rodem z partyjnej młodzieżówki w całkiem interesującego młodego człowieka, mającego wystarczająco charyzmy, byśmy uwierzyli, że może coś w polityce zdziałać. Razem z nim zmienia się cały serial, który pod koniec sezonu jest już czymś innym — czymś lepszym, szerszym i bardziej złożonym — niż na początku.
Osobnym tematem jest polski tytuł serialu, którego nie znoszę i nie zamierzam udawać, że nie mam z nim z problemu. Ryan Murphy nazwał swój serial "The Politician" i nie rozumiem, czemu Netflix Polska nie był w stanie tego uszanować. Nazwał go tak nieprzypadkowo. Zdanie "Jesteś politykiem, Payton" powraca kilka razy w ważnych momentach dla głównego bohatera. Tytuł jest krótki, przewrotny i stoi za nim coś więcej niż za łopatologicznymi "Wyborami Paytona Hobarta".
Okropnym tłumaczeniom mówię "nie", netfliksowemu debiutowi jednego z najbardziej charakterystycznych twórców telewizyjnych mogę z czystym sumieniem powiedzieć "tak", nawet jeśli nie jest to serial idealny ani dzieło, które odmieni nasze życie. Murphy w ostatnich latach zrobił kilka seriali wielkich i ważnych, na czele z "American Crime Story" i "Pose". "Wybory Paytona Hobarta" to powrót do szkoły, który choć nie jest bez wad, potrafi sprawiać frajdę i ma sporo do powiedzenia.