"Limetown" to zagadkowa historia w sosie z niesamowitości – recenzja serialu z Jessicą Biel
Mateusz Piesowicz
17 października 2019, 21:01
"Limetown" (Fot. Facebook Watch)
Opustoszałe miasteczko, niewyjaśniona sprawa sprzed lat i podążająca jej tropem dziennikarka. Trudno nazwać nową produkcję Facebook Watch odkrywczą, ale intrygującą już można.
Opustoszałe miasteczko, niewyjaśniona sprawa sprzed lat i podążająca jej tropem dziennikarka. Trudno nazwać nową produkcję Facebook Watch odkrywczą, ale intrygującą już można.
Wyobraźcie sobie, że ponad trzysta osób znika z dnia na dzień w tajemniczych okolicznościach. Sprawą żyją wszyscy, każdy trop jest dogłębnie analizowany, a mnożące się wątpliwości są roztrząsane z każdej strony. I nic. Drobiazgowe poszukiwania nie prowadzą do żadnych logicznych wniosków, nikt nie potrafi wyjaśnić, co się właściwie stało. Czas mija, medialny szum cichnie, ludzie zajmują się innymi rzeczami. Zagadka stopniowo zaciera się w zbiorowej pamięci.
Piętnaście lat później wciąż pamięta o niej jednak Lia Haddock (Jessica Biel) – dziennikarka radiowa mająca w tym nie tylko zawodowy interes, bo wśród zaginionych był jej wujek, Emile (Stanley Tucci). Ale czy po tak długim czasie, podczas którego w sprawie nie doszło do żadnego, nawet najmniejszego przełomu, jest jeszcze w ogóle sens szukać? Niczego nie zdradzę, mówiąc, że tak. Bo przecież nie byłoby serialu, gdyby śledztwo bohaterki szybko nie przyniosło jakichś efektów.
Limetown to serial na podstawie podcastu
Nie byłoby "Limetown" również bez podcastu o tej samej nazwie autorstwa Zacka Akersa i Skipa Bronkie'ego, którzy osobiście przenosząc swoje dzieło na mały ekran, zafundowali widzom historię sięgającą po znane motywy, ale bez wątpienia wciągającą. I to już od samego początku, bo serial który możecie oglądać na Facebooku (wystarczy wejść na jego profil – są tam już dostępne dwa pierwsze odcinki) nie bawi się w żadne zbędne introdukcje, szybko zapoznając nas z intrygą.
Trzymając się głównej bohaterki i jej dziennikarskiego śledztwa, poznajemy zatem historię tytułowego Limetown – zamkniętego ośrodka badawczego w Tennessee, gdzie w 2003 roku zgromadzono topowych światowych neurobiologów wraz z rodzinami. Dokładnie 326 osób utworzyło ulokowaną pośrodku niczego społeczność, mającą oczywiście do wykonania jakieś zadanie. Na czym ono polegało, możemy tylko zgadywać, bo wszystko było utrzymywane w sporej tajemnicy. Nietrudno się jednak domyślić, że musiało to mieć coś wspólnego z niezwykłymi wydarzeniami, do jakich doszło nieco później i które po latach sprowadziły nas tu wraz z Lią.
Tyle informacji spokojnie wystarczy wam, żeby gładko rozpocząć przygodę z "Limetown", bo też nie da się ukryć, że przynajmniej na początku nie jest to serial wybitnie skomplikowany. Dość prosta, oparta na tajemnicy fabuła nie wymaga od widza samodzielnego dopasowywania kolejnych elementów do siebie, prowadząc go raczej za rękę od jednej informacji do drugiej. Nie za szybko, nie za wolno, ot w sam raz, żebyśmy dali się zaciekawić. I muszę przyznać, że wyszło to twórcom całkiem przyzwoicie, bo po dwóch odcinkach czuję się umiarkowanie wciągnięty.
Limetown, czyli całkiem klimatyczna tajemnica
Umiarkowanie, bo też nie jest do końca tak, że w oczekiwaniu na kolejny odcinek z niecierpliwości nie mogę usiedzieć w miejscu. Produkcja Facebook Watch wydaje się jednak niekoniecznie posiadać ambicje trzymania widzów na krawędzi fotela, zamiast tego stawiając na bardziej statyczne budowanie klimatu.
Zagłębiając się więc w historię Limetown i poznając ludzi, którzy badali jego tajemnice, a od czasu do czasu odbywając również krótkie wycieczki w przeszłość, krok po kroku zanurzamy się coraz bardziej w gęstej serialowej atmosferze. Nie zdziwię się, jeśli w którymś momencie poczujecie przy tym gęsią skórkę, ponieważ nastrój lekkiej grozy i wcale nie takiej lekkiej niesamowitości są tu na porządku dziennym od pierwszych sekund. A później stają się jeszcze wyraźniejsze, gdy w miarę odkrywania serialowych tajemnic orientujemy się, że zniknięcie bez śladu całego miasteczka wcale nie musi być w tym wszystkim najdziwniejsze.
Brzmi jakby znajomo? Nic dziwnego, bo "Limetown" nie należy do najoryginalniejszych historii na świecie. "Z Archiwum X" i jego kolejni mniej czy bardziej udani naśladowcy kłaniają się tutaj od razu, a na tym podobieństwa wcale się nie kończą. Najmocniej do głowy przychodziło mi zdecydowanie "Homecoming", swoją drogą także oparte na podcaście, i to nie tylko ze względu na półgodzinne odcinki. Podobna kolorystyka, niespieszne tempo, pieczołowitość w warstwie realizacyjnej (raczej nie bez powodu bardzo istotny jest tu dźwięk) – to dość, żeby zauważyć inspirację, ale raczej bez przekraczania granicy bezczelnego kopiowania.
Jessica Biel i Stanley Tucci w Limetown
Inna sprawa, że o ile Sam Esmail zdołał nadać swojemu, też przecież odtwórczemu serialowi unikalny charakter, o tyle twórcy "Limetown" poszli bardziej standardową ścieżką. Opierając się praktycznie w stu procentach na samej historii i licząc, że ta po prostu "chwyci", nie obdarzyli jej bowiem ani wyrazistymi postaciami, ani szczególnymi emocjami.
Jasne, może to jeszcze ulec zmianie (cały sezon ma liczyć 10 odcinków), ale jakoś trudno mi uwierzyć, bym miał się szczególnie związać z Lią Haddock. I nie jest to przytyk w stronę Jessiki Biel, bo ta wyciąga z ledwie zarysowanej postaci, co może. W końcu nie aktorki wina, że osobisty związek kobiety z tajemnicą Limetown póki co zupełnie nie potrafi tu wybrzmieć, czyniąc z niej raczej niezbędny element fabuły, a nie pełnowymiarową czy choć trochę interesującą bohaterkę.
O innych trzeba jednak powiedzieć jeszcze mniej, bo choćby współpracownicy Lii nie zapracowali na razie w najmniejszym stopniu na status każący mi wymienić ich w tekście. Pozycja pojawiającego się w retrospekcjach Emile'a jest lepsza w sumie tylko i wyłącznie z powodu posiadania twarzy Stanleya Tucciego, bo i o nim nie sposób stwierdzić niczego mądrego. A skoro wśród bohaterów próżno szukać wsparcia, pytanie brzmi: czy sam scenariusz jest wystarczającym powodem, by zainteresować się "Limetown"?
Odpowiem bardzo ostrożnie i nie będąc w stu procentach tej odpowiedzi pewien, że tak. Bo uwzględniając wszystkie wady i ograniczenia serialu, zwyczajnie przyciąga on do ekranu. Może tylko łudząc wizją czegoś wyjątkowego (jest tu potencjał na coś w stylu znacznie uboższej wersji "Pozostawionych"), by potem pogrążyć się w kliszach, a może prowadząc nas w kierunku jakiegoś absurdalnego zakończenia. Nie wiem, ale mimo wszystko chciałbym się dowiedzieć. To już więcej, niż w przypadku wielu innych nowości.