"Życie z samym sobą" sprawia więcej problemów niż radości – recenzja serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
19 października 2019, 20:09
"Życie z samym sobą" (Fot. Netflix)
Skoro jeden Paul Rudd czyni wiele rzeczy lepszymi, to dwóch powinno być receptą na wszystko, prawda? W przypadku "Życia z samym sobą" rozwiązanie nie jest niestety takie proste.
Skoro jeden Paul Rudd czyni wiele rzeczy lepszymi, to dwóch powinno być receptą na wszystko, prawda? W przypadku "Życia z samym sobą" rozwiązanie nie jest niestety takie proste.
Poznajcie Milesa Elliota (Paul Rudd). Miles jest facetem w średnim wieku i jak wielu podobnych sobie przechodzi kryzys. U niego objawia się on zniechęceniem i apatią, które oddziaływują negatywnie na wszystkie aspekty życia. W pracy czuje się więc wypalony, nie mając nowych pomysłów jako copywriter, w domu nie idzie mu pisanie własnej sztuki, a związek z Kate (Aisling Bea), kiedyś pełen żaru i miłości, dziś ma kiepskie perspektywy na przyszłość. Co zatem robi Miles, żeby poradzić sobie z problemami? Idzie do spa.
Życie z samym sobą to komedia z ambicjami
No, nie do takiego zwykłego spa, bo to polecone Milesowi przez dziwnie szczęśliwego kolegę z pracy oferuje bardzo specjalny zabieg. Zapomnijcie o oczyszczaniu porów i innych takich, "Pełnia szczęścia" za jedyne 50 tysięcy dolarów dosłownie zamienia swoich klientów w najlepszą wersję siebie. Albo raczej podmienia, bo jak się szybko orientujemy, "odbudowywanie DNA" przez dwóch podejrzanych Azjatów w jeszcze bardziej podejrzanie wyglądającym pawilonie handlowym to nic innego jak klonowanie i podstawianie nowej wersji człowieka w miejsce starej. O ile oczywiście wszystko pójdzie zgodnie z planem i na przykład Milesów nagle nie zrobi się dwóch.
Intrygujące? Owszem, ale lepiej nie pytajcie o szczegóły, bo te nikogo za bardzo nie obchodzą. A na pewno nie twórcę serialu Timothy'ego Greenberga ("The Detour"), który wychodząc od dobrego pomysłu, uczynił pretekst swoim podstawowym narzędziem fabularnym. W jakimś stopniu się to sprawdza, przynajmniej na początku, gdy "Życie z samym sobą" nie bawi się w introdukcje, po prostu płynnie zaliczając kolejne punkty scenariusza. Kłopoty pojawiają się jednak nieco później, gdy wypadałoby już oprzeć się na solidniejszych fundamentach. Ale do nich jeszcze dojdziemy.
Na razie zostańmy przy otwarciu, bo to, choć szybkie i każące nam przełknąć sporo niedorzeczności, wypada całkiem nieźle. Od mocnej pierwszej sceny, przez błyskawiczne zawiązanie akcji, aż do wyłożenia najważniejszych kart na stół (wszystko w pierwszym odcinku), serial Netfliksa obiecuje lekką rozrywkę w świeżym wydaniu i może nawet z ambicjami sięgającymi ponad prostą komedyjkę. W końcu sami musicie przyznać, że pomysł ze stworzeniem ulepszonej kopii bohatera i postawieniem go naprzeciwko samego siebie, miał również spory potencjał dramatyczny.
Życie z samym sobą nie wie, czym chce być
Problem w tym, że im dalej w "Życie z samym sobą" (cały sezon liczy osiem półgodzinnych odcinków), tym gorzej z realizacją większości ambitnych założeń. Dopóki serial ma komediowy i lekko absurdalny wydźwięk, jest w miarę w porządku. Obserwując, jak jeden i drugi Miles przyjmują do wiadomości nietypową sytuację i krok po kroku starają się w niej odnaleźć, miałem wrażenie, że oglądam trochę bardziej przyziemną wersję "Santa Clarita Diet". Pokręcony koncept przełożony na poważniejszy scenariusz – tak, to mogło się udać, oczywiście przy uważnym pilnowaniu odpowiednich proporcji.
Z tym twórcy mają jednak ogromny problem, miotając się nawet nie tyle pomiędzy poszczególnymi wątkami (nie ma ich tak dużo), co własnymi zamiarami. Te szybko stają się nieczytelne, gdy przeskakując z jednego pomysłu na drugi, praktycznie w żadnym przypadku nie otrzymujemy sensownej konkluzji. Miles uczy się życia z nowym Milesem, dostrzegając, że ten może być przydatny. Nowy Miles pragnie czegoś więcej, więc zachodzi konflikt interesów. Pojawiają się problemy na płaszczyźnie zawodowej i prywatnej. W grę zaczynają wchodzić kolejne postaci. Ni stąd, ni zowąd prosta idea zamienia się w dość skomplikowaną układankę, nad którą nikt tu nie panuje.
Powiecie, że to przecież dobrze, że serial zyskuje kolejne warstwy, daje do myślenia, itd. Wszystko to prawda, ale gdyby rzecz polegała tylko na wrzucenia do fabuły kiełkującego pomysłu i pozostawieniu go samemu sobie, zachwycalibyśmy się wieloma telewizyjnymi produkcjami. Sprawa nie jest tymczasem taka, o czym przekonujemy się w i tym przypadku. Bo choć można człowieka w niespełna pół godziny sklonować i nie trzeba tego wcale niczym szczególnym obudowywać, to ten sam model działania nie musi już znaleźć zastosowania, gdy sprawy zaczną się komplikować.
Innymi słowy, mimo że nie da się odmówić twórcom ani dobrych intencji, ani dobrze ukierunkowanej intuicji, gdy przychodzi do realizacji pierwotnych zamysłów na ekranie, staje się jasne, że porwali się na zbyt wiele. Po ułożeniu podstawowych elementów fabuły w pierwszych dwóch odcinkach, "Życie z samym sobą" zaczyna bowiem dryfować w stronę egzystencjalnej opowieści o kryzysie tożsamości, jednocześnie wplatając w to szczyptę komedii romantycznej i nadal flirtując z czystym absurdem. Trudna do okiełznania mieszanka, zwłaszcza gdy jedynym rozwiązaniem, jakie masz w zanadrzu, jest zmiana punktów widzenia.
A tak to niestety wygląda w tym przypadku, bo choć historię śledzimy z różnych perspektyw (obydwu Milesów, ale także Kate), ich zmiany nie przynoszą niczego wielkiego. Raczej dopowiadają rzeczy tak oczywiste, że domyślilibyśmy się ich sami, przez co często wydają się stratą czasu. Czasu, który można by spożytkować znacznie lepiej, albo poświęcając więcej uwagi postaciom pojawiającym się w tle (kompletnie zmarnowano Alię Shawkat w roli siostry Milesa), albo nadając faktycznego znaczenia wątkom, które wydają się istotne, ale nie bardzo wiadomo z jakiego powodu (historia z kampanią reklamową firmy telekomunikacyjnej).
Paul Rudd razy dwa w serialu Życie z samym sobą
Zamiast więc z czasem podążać w stopniowo krystalizującym się kierunku, "Życie z samym sobą" coraz bardziej się rozłazi, nie wiedząc, czy naprawdę ma coś do powiedzenia, czy może jednak zwyczajnie chce nam poprawić humor podwójną dawką Paula Rudda. A ja nie mogę się oprzeć wrażeniu, że może naprawdę lepiej by było, gdyby zostało przy tym drugim pomyśle. Bo abstrahując od całej reszty, aktor który od zawsze wygląda tak samo i którego chyba nie sposób nie lubić, jest oczywiście najmocniejszym punktem serialu.
Nieważne więc, czy akurat jest Milesem rozlazłym, zakompleksionym i uciekającym przed życiem, czy jego poprawioną wersją, czy poprawioną wersją, która również ma swoje problemy – Rudd w każdym wydaniu sprawia, że mimo wszystko chce się włączyć kolejny odcinek. Tym większa szkoda, że scenarzyści nie dotrzymują mu kroku, próbując osiągnąć za wiele, za szybko i przy zbyt małych inwestycjach przede wszystkim w rozwój postaci. Może to potrzeba wciśnięcia, co tylko się dało w krótki sezon, nie wiem. Ale jeśli "Życie z samym sobą" jeszcze do nas wróci, będzie miało naprawdę sporo do poprawy.