"Watchmen" to najlepsza ekranizacja komiksu na dzisiejsze czasy – recenzja serialu telewizji HBO
Mateusz Piesowicz
20 października 2019, 19:07
"Watchmen" (Fot. HBO)
Zamaskowani herosi ratują świat? Nie tym razem. "Watchmen" według Damona Lindelofa to ekranizacja komiksu inna od wszystkiego, co widzieliście, a zarazem wierna duchowi oryginału.
Zamaskowani herosi ratują świat? Nie tym razem. "Watchmen" według Damona Lindelofa to ekranizacja komiksu inna od wszystkiego, co widzieliście, a zarazem wierna duchowi oryginału.
Od momentu pierwszej publikacji komiksu Alana Moore'a i Dave'a Gibbonsa w 1986 roku świat zmienił się znacząco pod każdym względem. Inni są ludzie, dręczą ich inne problemy, ogólnoświatowe lęki przybrały inny wymiar. Wciąż jednak istnieją, bo przecież "nic się nigdy nie kończy". Wiedział o tym doskonale przed laty Moore, wiedział też Damon Lindelof, gdy zabierał się za swoją ekranizację "Strażników", zdając sobie sprawę, że choć to opowieść ponadczasowa, i tak musi znaleźć do niej własny klucz. Ani trzymanie się litery oryginału (jak w dużym stopniu robił film Zacka Snydera), ani nawet siła nostalgii mogły nie wystarczyć.
Watchmen, czyli remiks i kontynuacja w jednym
Twórca "Pozostawionych" stanął więc przed poważnym wyzwaniem, musząc zmierzyć się z trudnym materiałem źródłowym i ogromnymi oczekiwaniami fanów (a może również rzuconą przez autora klątwą), jednocześnie próbując dopasować klasyczną historię do nowych czasów. Wielu pewnie by poległo, ale po obejrzeniu sześciu z dziewięciu odcinków mogę stwierdzić, że Lindelof swoją wersją "Watchmen" sprostał zadaniu. Albo nawet przerósł oczekiwania.
Bo muszę przyznać, że choć przed premierą podchodziłem do zapowiedzi twórcy z entuzjazmem, wierząc że jeśli ktoś może zrobić to dobrze, to właśnie on, gdzieś z tyłu głowy pojawiały się jednak wątpliwości. Słuchając o "remiksie" oryginału z zupełnie nową historią, trudno było ich jednak nie mieć, zwłaszcza gdy "Strażników" darzy się szczególnymi względami. A robi to chyba każdy, kto komiks czytał. Obawy, że telewizja porywa się na świętość, choć zwykle śmieszne, w tym przypadku wydawały mi się więc przynajmniej w pewnym stopniu uzasadnione.
Zacznę więc od uspokojenia: Damon Lindelof nie zepsuł "Strażników". Nie przerobił ich też na własną modłę, nie skopiował, ani nie przeinaczył, by lepiej prezentowali się na ekranie. Właściwie to można powiedzieć, że w ogóle zostawił ich w spokoju, umieszczając akcję serialu w świecie znanym z komiksu, ale dokładnie 34 lata po jego wydarzeniach, czyli w swojskim 2019 roku. Kawał czasu. Za długi, by mówić o bezpośredniej kontynuacji, ale też za krótki, by od starych dziejów całkiem się odciąć. "Watchmen" tego nie robi, sięgając do przeszłości bardzo chętnie, jednak na tyle umiejętnie, że nawet nie znając oryginału, odnajdziecie się w tej historii. Choć oczywiście coś przy tym stracicie.
Watchmen to ekranizacja niepodobna do innych
Na pewno jednak nie będzie to wrażenie, jakie serial HBO robi od samego początku, oferując coś zupełnie innego, niż można by się spodziewać. W niewielkiej części kolejną produkcję, w której ludzie z jakiegoś powodu biegają po ulicach w dziwnych strojach. W większej próbę zajrzenia pod ich maski i zrozumienia, co nimi kieruje. W jeszcze większej opowieść o współczesności, która nie boi się zadawania trudnych pytań i wchodzenia z butami w strefę komfortu widzów. A to wciąż tylko kilka składowych.
Wszystkie spotykają się w Tulsie w stanie Oklahoma – lokacji wybranej nieprzypadkowo, bo będącej świadkiem najgorszego incydentu na tle rasowym w historii USA, jak nazywa się zamieszki, do których doszło tam w 1921 roku. Wydarzyły się one również w świecie "Watchmen" i stanowią swoisty punkt wyjścia dla całej serialowej historii, która, jak się już nietrudno domyślić, uczyniła z paskudnej strony współczesnej Ameryki (i nie tylko) jeden ze swoich centralnych punktów. Tak jak komiks w tle miał rzutujący na wszystko zimnowojenny strach przed nuklearną zagładą, tak tutaj jego rolę pełni napędzany rasizmem nacjonalistyczny ekstremizm, od którego nie da się uciec, nawet zakładając na twarz najbardziej wymyślną maskę.
A musicie wiedzieć, że maski noszą tutaj praktycznie wszyscy. Począwszy od ukrywających się za charakterystycznymi twarzami Rorschacha terrorystów z organizacji nazywającej się Siódmą Kawalerią, poprzez zwykłych policjantów, zakrywających oblicza z obawy o bezpieczeństwo swoje i swoich rodzin, aż do tych najbliższych standardowemu pojęciu superbohatera. Za taką może uchodzić choćby Angela Abar (Regina King), oficjalnie emerytowana detektywka, a mniej oficjalnie kontynuująca swoją pracę jako odziana w czerń bohaterka o pseudonimie Sister Night. Ciągle jednak w granicach stanowionych przez prawo, bo działalność zamaskowanych mścicieli jako takich jest tu od dawna zabroniona.
Watchmen i inna wizja współczesnej Ameryki
W towarzystwie Angeli, jej szefa Judda Crawforda (Don Johnson) i innych stróżów prawa odkrywamy krok po kroku skomplikowaną układankę, jaką scenarzyści zbudowali, łącząc naszą rzeczywistość z tą wykreowaną w wyobraźni Moore'a i Gibbonsa. Znajdujemy się więc w alternatywnej wersji Stanów Zjednoczonych, w których prezydentem od ponad ćwierćwiecza jest Robert Redford (dwie kadencje zniósł na fali poparcia po zwycięstwie w Wietnamie jego poprzednik Richard Nixon), pagery są w powszechnym użyciu, a choć smartfonów nie uświadczycie, możecie trafić na jakiś hologram. A to bynajmniej nie są najdziwniejsze rzeczy, jakie tu spotkamy.
Ich szczegółów zdradzać jednak nie będę, by nie psuć wam niespodzianki. Mogę za to powiedzieć, że serial nie skupia się tylko i wyłącznie na teraźniejszości, chętnie sięgając do przeszłości – tej odległej, za pomocą retrospekcji, i tej nieco bliższej, wplatając do opowieści znane skądinąd postaci. By jednak dowiedzieć się, jak wpisują się w nią ludzie pokroju agentki FBI Laurie Blake (Jean Smart) czy żyjącego z dala od zgiełku ekscentrycznego Adriana Veidta (Jeremy Irons), trzeba będzie nieco poczekać. Może to niekiedy sprawiać kłopoty szczególnie widzom nieobeznanym z komiksem czy filmową adaptacją, ale zalecam cierpliwość. Wszystkiego dowiecie się w swoim czasie, bo serial w końcu dostarczy wyjaśnień. Także tych związanych z pewnym, odgrywającym tu bardzo istotną rolę staruszkiem (Louis Gossett Jr.).
Zanim zaczniecie jednak dopasowywać do siebie fabularne klocki, czeka was absolutnie szalona jazda bez trzymanki, łącząca najlepsze cechy poprzednich produkcji Lindelofa z pytaniem o to, dokąd zmierza świat i niegłupią dekonstrukcją superbohaterskiego mitu w nowoczesnym wydaniu. A wszystko to w charakterystycznej, lecz nienarzucającej się oprawie, przywodzącej niekiedy na myśl skrzyżowanie "Pozostawionych" z "Fargo", może z lekką domieszką "Legionu". Oznacza to tyle, że jest stylowo, bywa odlotowo, ale koniec końców nigdy nie odrywamy się w stu procentach od ziemi.
Watchmen to Damon Lindelof w najwyższej formie
Co nie znaczy wcale, że serial HBO nie potrafi zafundować widzom prawdziwie magicznych sztuczek. Wręcz przeciwnie, nie brakuje tu momentów, gdy szczęka opadnie wam do samej podłogi albo takich, kiedy będziecie po prostu ze zdziwieniem wpatrywać się w ekran, zastanawiając się, co właściwie oglądacie i dlaczego wam się to podoba. Najważniejsze jednak, że twórcy w sobie tylko znany sposób zdołali nad tym szaleństwem zapanować, nie pozwalając opowieści odpłynąć za daleko w jednym kierunku. Dzięki temu trudno tu o uczucie przesytu, sztuczności czy powtarzalności, bo na przestrzeni pierwszych sześciu odcinków "Watchmen" nieustannie zaskakują. Przerażając, zachwycając i poruszając dokładnie wtedy, kiedy trzeba, zachowują idealne proporcje, by nie tylko dać się tej historii porwać, ale i zrozumieć, że ma ona coś ważnego do powiedzenia.
A ma bez wątpienia, co również bezsprzecznie wywoła wokół niej sporo kontrowersji, niekoniecznie tylko ze strony nieznoszących jakiejkolwiek ingerencji w oryginał fanów komiksu. W końcu nie dość że mówimy o serialu superbohaterskim (przynajmniej nominalnie), który wziął na sztandary kwestie władzy i rasy, to jeszcze zrobił go biały facet, w teorii mogący sobie co najwyżej wyobrażać problemy, o jakich mówi. Cóż, mam nadzieję, że Damon Lindelof ma grubą skórę – pewnie będzie mu się obrywać ze wszystkich stron.
Oczywiście niezasłużenie, bo patrząc zdroworozsądkowo, zrobił dokładnie taki serial, jaki powinien. Oddający oryginałowi należny szacunek i czerpiący z niego w dużym stopniu, ale ostatecznie idący własną drogą, która wydaje się ze wszech miar właściwa. Potrzebujący trochę czasu, by pewnie stanąć na nogach, ale gdy już mu się udaje, wynagradzający wszelkie niedogodności. A do tego absolutnie jedyny w swoim rodzaju, czego nie da się powiedzieć o zbyt wielu współczesnych produkcjach, nie tylko tych o superbohaterach.