"Daybreak" to męcząca teen drama w nietypowej oprawie — recenzja młodzieżowego serialu Netfliksa
Marta Wawrzyn
23 października 2019, 20:54
"Daybreak" (Fot. Netflix)
Zwiastuny "Daybreak" zapowiadały komiksową komedię w klimacie "Mad Maxa". Co wyszło? Krzykliwy, ale niemający za wiele do powiedzenia młodzieżowy dramat w trochę innej konwencji.
Zwiastuny "Daybreak" zapowiadały komiksową komedię w klimacie "Mad Maxa". Co wyszło? Krzykliwy, ale niemający za wiele do powiedzenia młodzieżowy dramat w trochę innej konwencji.
W czasach kiedy było wszystko, trudno wymyślić coś zupełnie nowego. I bynajmniej nie spodziewałam się tego po "Daybreak", młodzieżowym serialu Netfliksa na podstawie powieści graficznej Briana Ralpha. To miała być i jest zabawa konwencją, miksująca klimaty znane z postapokaliptycznych filmów, na czele z "Mad Maxem", i historii o zombie z przerysowanym, komiksowym sposobem snucia opowieści, odjechanym humorem, łamaniem czwartej ściany i puszczaniem oczka do widzów.
Daybreak, czyli Josh Wheeler kontra apokalipsa
Akcja serialu dzieje się po apokalipsie w świecie rządzonym przez młodzieżowe gangi — będące odpowiednikiem szkolnych "kast" znanych z amerykańskich seriali o nastolatkach, jak sportowcy, cheerleaderki, kujony itd. — które rywalizują ze sobą na śmierć i życie. A gdzieś w tle jest jeszcze zagrożenie w postaci dorosłych przemienionych w nietypową wersję zombie. Ma to dużo specyficznego uroku i nie przeszkadza nawet fakt, że "Daybreak" zrobiono najniższym możliwym kosztem. To także mieści się w konwencji filmu klasy Z, z której serial czerpie pełnymi garściami.
Serialowy świat wygląda super… przez jakieś pięć minut, czyli zanim nie zorientujemy się, jak wtórna i banalna jest fabuła. Głównym bohaterem i zarazem naszym przewodnikiem jest Josh Wheeler (Colin Ford znany m.in. z "Pod kopułą"), który już na dzień dobry oznajmia nam, że nie jest wyjątkowy. I rzeczywiście, nie jest. To chłopak, który w szkole nic nie zdziałał, nie należał też do żadnej grupki i jedyne, co go wyróżniało, to powszechnie lubiana dziewczyna, Sam (Sophie Simnett, "The Lodge"). Po sześciu miesiącach od początku apokalipsy Josh wreszcie został królem życia: jest całkowicie wolny, ma fajną furę i, jak sam mówi, żyje w świecie jak z Grand Theft Auto. Jedyny problem? Katastrofa rozdzieliła jego i Sam.
Daybreak — zderzenie obsady z trudną konwencją
17-latek wyrusza więc w podróż mającą na celu odnalezienie ukochanej, co oznacza, że przed nim liczne niebezpieczne przygody. Jak w klasycznej opowieści o apokalipsie, tyle że w mocno prześmiewczej wersji. Towarzysząc Joshowi, natykamy się na kolejne bandy: golfistów i innych osiłków, okrutne dzieciaki jak z "Mad Maxa", cheermazonki, kujonów itd. I okazuje się, że mamy do czynienia z przypadkiem podobnym do "Riverdale" — wszyscy są ciekawsi od najważniejszego bohatera.
Fajnie wypada zwłaszcza najmłodsza w ekipie Angelica (Alyvia Alyn Lind), zadziorna 12-latka z toną problemów, których nie rozwiąże żaden psycholog, i wielkim zamiłowaniem do podpalania różnych rzeczy. Młodziutka aktorka o dużym doświadczeniu (grała m.in. w "Transparent", "Masters of Sex", operze mydlanej "Żar młodości", a także w "Zemście" jako mała Amanda) radzi sobie najlepiej z odjechaną konwencją, tworząc na przestrzeni pięciu odcinków, które nam pokazano (cały sezon liczy 10 odcinków), postać zdrowo pokręconą, ale zdecydowanie z krwi i kości.
Austin Crute ma swoje momenty jako Wesley Fists, tutejszy samuraj, a na drugim planie wzrok przyciągają Jeanté Godlock jako Mona Lisa i Cody Kearsley jako Turbo Bro Jock. Niestety, młodzi aktorzy w większości nie dają sobie rady ze specyficzną formułą serialu, wygłaszając swoje szalone kwestie nienaturalnie, jak w szkolnym przedstawieniu. W efekcie nakreślone grubą kreską postacie mają problem z uzyskaniem wielowymiarowych kształtów. Dotyczy to także Josha, co jest o tyle zaskakujące, że Colin Ford nie jest debiutantem. Czemu w jego postaci nie ma życia?
Oprócz nieprzewidywalnej Angeliki sporo uroku ma dorosła ekipa, czyli Matthew Broderick w roli dyrektora szkoły i Krysta Rodriguez jako pani Crumble, nauczycielka biologii. Ponieważ serial zaczyna się od połączenia katastrofy nuklearnej z apokalipsą zombie, która zamienia dorosłych w tzw. ghule, obie te role są mocno niekonwencjonalne. Ale nie na tyle, żeby warto było oglądać całość dla nich.
Daybreak to teen drama w nietypowej oprawie
"Daybreak" to połączenie elementów, które za nic nie chcą ze sobą współdziałać i zamienić się w spójną opowieść. Są tu mało odkrywcze wojenki z amerykańskiego dramatu szkolnego przeniesione do świata postapo; są też mniej i bardziej typowe romanse, przyjaźnie, historie o samotności, wykluczeniu, braku przyjaciół. Serial jest świadomy społecznie i jednocześnie nabija się z dążenia współczesnego świata do politycznej poprawności, co też nie jest szczególnie odkrywcze. I nie chodzi o to, że mam coś przeciwko temu albo że chciałabym więcej i bardziej — te tematy po prostu już były, zrobione dużo lepiej, głębiej i mocniej. Choćby u Ryana Murphy'ego.
"Daybreak" jest hałaśliwe, rozkrzyczane, przegadane. Wciąż od nowa atakuje uszy i oczy kolejnymi bodźcami, ale nie ma za wiele do powiedzenia. Pod krzykliwą, przekombinowaną, niespójną powłoką kryje się zaskakująco mało treści i potwornie banalna fabuła, której punktem kulminacyjnym jest, no cóż, studniówka. Pewien problem stanowią niejasne reguły, na jakich działa świat przedstawiony. Jak właściwie katastrofa nuklearna zamieniła dorosłych ludzi w zombie, znaczy ghule? Dlaczego niektórzy przeżyli i mają się całkiem nieźle? Tak samo jak np. duńskie "The Rain", "Daybreak" nie oferuje i nie chce oferować sensownych wyjaśnień, za to ma podobne zamiłowanie do pakowania bohaterów w bzdurne perypetie.
Oczywiście, nie miałabym z tym aż takiego problemu, gdyby ta konwencja prezentowała się naturalnie na ekranie, a ci bohaterowie mieli w sobie cokolwiek z prawdziwych ludzi. "Daybreak" mógłby być drugim "The End of the F***ing World", gdyby miał brytyjskich scenarzystów i Alexa Lawthera w roli głównej. W obecnej obsadzie i z obecnymi scenarzystami sprawia wrażenie nijakiej papki; sztucznego tworu, w którym niby ciągle coś się dzieje, niby cały czas mamy jakieś interakcje, ale o warte zapamiętania momenty i prawdziwe emocje jest niezwykle trudno.
Wszystko to razem składa się na typowy serial Netfliksa: totalnego średniaka, którego zalety sprowadzają się do tego, że ma bardziej pomysłową oprawę niż 30 innych, równie niepotrzebnych seriali Netfliksa o bardzo podobnej tematyce.