"Dolina Krzemowa" staje przed największym wyzwaniem – recenzja 6. sezonu komedii HBO
Mateusz Piesowicz
27 października 2019, 17:03
"Dolina Krzemowa" (Fot. HBO)
Na powrót "Doliny Krzemowej" trzeba było trochę poczekać, ale opłacało się. Nowe odcinki trzymają dobrą formę z poprzedniego sezonu i aż szkoda, że to już prawie koniec.
Na powrót "Doliny Krzemowej" trzeba było trochę poczekać, ale opłacało się. Nowe odcinki trzymają dobrą formę z poprzedniego sezonu i aż szkoda, że to już prawie koniec.
Tęskniliście za chłopakami z "Doliny Krzemowej"? Bo ja tak, a trzy pierwsze odcinki 6. sezonu, które już widziałem, uświadomiły mi jak bardzo. W końcu do nowej odsłony komedii HBO na wiosnę można się już było przyzwyczaić, więc jej brak w tym roku powodował pewną pustkę. Na szczęście opóźnienie nie było duże – Richard i spółka już do nas wracają. Gorsza wiadomość jest taka, że tylko na chwilę i po to, żeby się pożegnać.
Dolina Krzemowa wraca z finałowym sezonem
Cieszyć się oczywiście nie ma z czego, ale czy to naprawdę taka zła informacja? Niekoniecznie, zwłaszcza pamiętając o wielu serialach, które przegapiły właściwy moment na zakończenie, konsekwentnie brnąc w przeciętność. Dobrze zatem słyszeć, że "Dolina Krzemowa" ich losu nie podzieli, zwłaszcza że kiedyś wcale nie było to takie pewne. Serial Mike'a Judge'a i Aleca Berga miał już przecież momenty, gdy wydawało się, że nie ma nic nowego do zaoferowania, a schemat ciągłych wzlotów i upadków jest na wyczerpaniu. Poprzedni sezon zmienił jednak tę sytuację, kreując przy okazji idealny moment, by odejść w dobrej formie.
A po obejrzeniu niemal połowy 6. sezonu (całość będzie liczyć tylko 7 odcinków), wydaje mi się, że twórcy skorzystali z niej we właściwy sposób. Wszystko dlatego, że oglądanie "Doliny Krzemowej" już dawno nie sprawiało mi takiej przyjemności i nie sądzę, by o kilka miesięcy dłuższa przerwa między sezonami miała w tym decydujące znaczenie. Bo owszem, w teorii serial wciąż używa tych samych sztuczek, co zawsze – różnica polega jednak na tym, że zamiast kręcić się w kółko, ruszył wreszcie mocno do przodu.
Zwiastun tego mieliśmy natomiast już pod koniec poprzedniego sezonu, gdy sukces Pied Piper w końcu okazał się prawdziwym sukcesem, a nie tylko wprowadzeniem do katastrofy. Pamiętacie? Nasi bohaterowie przenieśli się wówczas do ogromnego biura, a rysujące się przed nimi perspektywy wyglądały tak pięknie, że nawet typowa reakcja Richarda (Thomas Middleditch), nie mogła zakłócić poczucia triumfu. "To nie może potrwać długo" – myślałem wtedy. O dziwo, mogło.
Richard kontra technologiczni giganci w 6. sezonie
Na początku nowej odsłony serialu wszystko idzie bowiem w dobrym kierunku. Jak bardzo urósł w siłę Pied Piper i jego idea "zdecentralizowanego internetu", można się zorientować po tym, że Richard zeznaje na senackiej komisji w jednym szeregu z przedstawicielami największych technologicznych potentatów. No, prawie w jednym szeregu. Bo o ile Facebook, Google i reszta mają wyrobione stanowisko w sprawie prywatności w sieci, nasz bohater staje po stronie zwykłych użytkowników. Niemal jak rewolucyjny przywódca prowadzący lud na barykady przeciwko korporacyjnej tyranii.
Nie trzeba tłumaczyć ani jak wielkie to wyzwanie, ani jak bardzo jest ono na miejscu w świecie, gdzie wielkie korporacje coraz intensywniej wchodzą w każdą dziedzinę życia (i na czasie – ledwie kilka dni temu Mark Zuckerberg zeznawał przed Kongresem w sprawie utworzenia własnej kryptowaluty). Nie trzeba rzecz jasna również wyjaśniać, że Richard Hendricks nie jest najlepszym kandydatem, by zostać twarzą rewolucji, więc wiadomo, że lekko, łatwo i przyjemnie nie będzie.
Twórcy robią zatem po raz kolejny to, co zawsze wychodziło im najlepiej: miejscami totalnie absurdalną komedię łączą z bieżącymi problemami, nie ograniczając się przy tym jednak tylko do branży technologicznej. Bo o ile dotąd można było odnieść wrażenie, że wszystko, z czym zmagali się bohaterowie, było w miarę odległe od nas, teraz ten dystans wyraźnie się zmniejszył. Ba, w pewnym sensie można powiedzieć, że wszyscy jesteśmy Richardami. A przynajmniej ci z nas, którzy nie czują się komfortowo na myśl, że ktoś zbiera na nasz temat mnóstwo danych i może ich użyć w różnych celach.
Dolina Krzemowa — Pied Piper przeciw wszystkim
Czyżby zatem "Dolina Krzemowa" na ostatniej prostej przed metą postanowiła zamienić się w orędownika słusznej sprawy? Bez obaw, to wciąż ten sam serial, który dobrze znacie. Jakkolwiek poważny byłby problem, za jaki wzięli się twórcy, jasne że nie będą się z nim zmagać w całkiem poważny sposób. I tak, niewiele czasu minie, aż Richard z przerażeniem odkryje, że Pied Piper jednak nie jest tak nieskazitelnie czyste w kwestii ochrony prywatności, jak mogłoby się wydawać. A potem sprawy zaczną się jeszcze bardziej komplikować.
Nie zdradzając, w jakim kierunku wszystko się potoczy, mogę powiedzieć, że na brak wrażeń absolutnie nie będziecie mogli narzekać. Serial wraca do znanego schematu, przeplatając sukcesy z porażkami, ale fabuła pędzi naprzód w takim tempie, że w ogóle nie zwraca się na to uwagi. Na dłuższym dystansie bez wątpienia by to przeszkadzało, ale tutaj, mając w perspektywie ledwie kilka odcinków do końca, nie sposób narzekać.
Tym bardziej że wraz z główną osią fabuły dostajemy kilka wątków pobocznych, które naprawdę świetnie ją uzupełniają i to niekoniecznie w taki sposób, w jaki moglibyśmy się spodziewać. Pewnie, Gavin Belson (Matt Ross) zawsze będzie sobą i nawet totalny upadek Hooli nie zmieni jego podejścia, ale już Jared (Zach Woods) i dręczące go wątpliwości co do roli, jaką odgrywa w Pied Piper, to nie taka znów oczywista historia. Jego relacja z Richardem, choć w wiadomy sposób przerysowana, mimo wszystko wnosi tu sporo bardzo potrzebnego w technologicznym świecie człowieczeństwa. A przy tym bawi jak mało co, bo Woods przechodzi w tym sezonie samego siebie, pokazując swoistą mroczną stronę Jareda.
Dolina Krzemowa kończy się w dobrym stylu
Bardziej zachowawczy są scenarzyści w kwestii innych bohaterów, raczej trzymając się zasady, że skoro coś dobrze działało do tej pory, to nie ma sensu kombinować. I znów – gdyby miało to potrwać dłużej, narzekałbym na stagnację, ale w tym przypadku zupełnie nie mam na to ochoty. Mam się czepiać na przykład tego, że w przyjacielsko-nienawistnej relacji Dinesha (Kumail Nanjiani) z Gilfoyle'em (Martin Starr) nie zaszły żadne zmiany? Albo że ten drugi znów walczy z systemem, tym razem wojując z korporacyjnym HR-em? Wyszedłbym na hipokrytę, skoro wciąż zaśmiewałem się przy tym do łez.
Podobnie zresztą jak przy wielu innych rzeczach, bo choć dowcipy w "Dolinie Krzemowej" mogą wydawać się powtarzalne, nadal zachowują odpowiednią ostrość. A twórcy potrafią nimi umiejętnie żonglować, czy to prezentując nowego, problematycznego inwestora z Chile, czy wtrącając w małych dawkach znajome postaci (spodziewajcie się m.in. Big Heada czy Jian-Yanga), czy w kreatywny sposób ogrywając fabularne klisze (wyścig z czasem trzecim odcinku to prawdziwa perełka).
Wszystko to układa się w początek sezonu, którego nie da się co prawda nazwać odkrywczym, ale trzymającym wysoki poziom i satysfakcjonującym już jak najbardziej można. A godne zakończenie jednej z najlepszych komedii ostatnich lat to przecież nie byle co. Zwłaszcza że do niego jeszcze chwila i wcale nie jest powiedziane, że do tego czasu Richard i spółka czymś świata nie zadziwią.