"Kroniki Times Square" kończą się gorzkim epilogiem — recenzja finału serialu HBO
Marta Wawrzyn
29 października 2019, 21:28
"Kroniki Times Square" (Fot. HBO)
Brutalny, mroczny, pełen mocnych diagnoz i z nutką nostalgii na samym końcu. Taki był finałowy sezon "Kronik Times Square", kolejnego wielkiego serialu ekipy "The Wire". Finałowe spoilery!
Brutalny, mroczny, pełen mocnych diagnoz i z nutką nostalgii na samym końcu. Taki był finałowy sezon "Kronik Times Square", kolejnego wielkiego serialu ekipy "The Wire". Finałowe spoilery!
Seriale Davida Simona i George'a Pelecanosa, choć opowiadają wiele różnych historii dotykających kwestii społeczno-politycznych, są do siebie podobne. Twórcy "The Wire", "Treme" i "Kronik Times Square" skupiają się bardziej na wielobarwnej, skomplikowanej panoramie społecznej, niż konkretnych jednostkach ludzkich, pokazując, że życie toczy się w swego rodzaju cyklach, zaś ludzie rzadko sami się zmieniają i odmieniają wszystko na lepsze. Brutalny realizm to specjalność tego duetu scenarzystów, choć zdarzają im się i bardziej optymistyczne "małe" historie.
Zarówno "The Wire", jak i "Treme" kończyły się epilogami w formie montaży, pokazującymi, jak życie płynie dalej i wszyscy bohaterowie walczą, by pozostać na powierzchni. W "Kronikach Times Square" takiego montażu nie ma, jest za to spacer Vince'a (James Franco) z duchami. Ale na dobrą sprawę cały odcinek "Finish It" pełni funkcję epilogu, dopełniającego zakończenia sprzed tygodnia, te podane wprost i bez ogródek, jak samobójstwo Lori (Emily Meade), i te bardziej metaforyczne, jak "That's a Wrap" rzucone przez Eileen (Maggie Gyllenhaal) na do widzenia.
Kroniki Times Square i odrobina nostalgii w finale
Finałowa sekwencja spaceru starego Vince'a po współczesnym Nowym Jorku w towarzystwie "Sidewalks of New York" Blondie zaskoczyła mnie, jako coś, co zupełnie nie jest w stylu Simona i Pelecanosa i nie do końca mi do "Kronik Times Square" pasuje. Vince, wspominający z nostalgią stare dobre czasy w serialu dotąd nostalgii pozbawionym, został skontrowany z kolorową, krzykliwą współczesnością na Times Square. Dla niego to nie jest lepszy Nowy Jork od tego, który był tutaj kiedyś, zanim Ed Koch i Rudy Giuliani zabrali się za wielkie sprzątanie. Wielu mieszkańców, który pamiętają 42 ulicę w kształcie z serialu, pewnie by się z nim zgodziło. Inni by powiedzieli, że niby zmieniło się wszystko, a tak naprawdę nic.
Z drugiej strony, jego przechadzkę w towarzystwie zmarłych zestawiono z Abby (Margarita Levieva), która idzie przez współczesny Nowy Jork pewnym krokiem w eleganckim kostiumie prawniczki, załatwiając przez telefon coś związanego z pracą. Dziewczyna, która na początku studiów zbuntowała się przeciwko uprzywilejowaniu reprezentowanemu przez własnych rodziców i spędziła 14 lat, prowadząc bar i pomagając ludziom na The Deuce, w finale postanowiła wszystko zmienić.
Trzydzieści lat później prawdopodobnie znów walczy o dobrą sprawę, mając do dyspozycji więcej środków i nie żyjąc przeszłością, jak jej dawny chłopak. Jeśli ktoś z bohaterów "Kronik Times Square" dojrzał, nauczył się na błędach i odmienił swoje życie, to właśnie ona. Abby zrozumiała, że dopóki ludzie będą patrzeć na nią jak na barmankę (vide: pamiętna scena z Donną starającą się o licencję pielęgniarki), jej możliwości działania będą ograniczone. Prawniczka w garniturze to co innego.
Jednocześnie nie odcięła się od tych kilkunastu lat życiowych doświadczeń. Jej ostatnia rozmowa z Vince'em w starym mieszkaniu (ja też jestem zaskoczona, że tak bardzo się różniąc, spędzili ze sobą taki szmat czasu) to jeden ze słodszych momentów w oceanie goryczy. Podobnie jak ślub Melissy (Olivia Luccardi) i Rega (Calvin Leon Smith), który, choć wzięty z rozsądku — po to, żeby nie ona nie miała problemów ze skorzystaniem z jego ubezpieczenia — był pięknym ukoronowaniem ich przyjaźni. Jej dawna koleżanka, Loretta (Sepideh Moafi), obrała zupełnie inną drogę, podkreślając do samego końca, że jest singielką, niezależną od żadnego faceta. Obie je łączy to, że choć wydawały się być słabsze niż Lori, w przeciwieństwie do niej były w stanie wyjść z seksbiznesu i stanąć na własnych nogach.
Gorzkie zakończenia w finale Kronik Times Square
Dążeniem do niezależności do samego końca kierowała się także Eileen, znów odrzucając "propozycję nie do odrzucenia" Hanka (Corey Stoll), który jako szycha z Lehman Brothers nie mógł sobie pozwolić na związek z taką kobietą jak ona. Może i Eileen była zbyt dumna, kiedy po raz drugi nie przyjęła jego pieniędzy. A może wiedziała, że prędzej czy później ta relacja stanie się jeszcze bardziej ograniczająca. Twardo stąpająca po ziemi reżyserka i gwiazda porno raz jeszcze wybrała własną drogę, znosząc upokorzenia jako aktorka porno w Los Angeles — już Lori przekonała się, że status gwiazdy nic w tej branży nie zmienia dla kobiety — i wypuszczając tylko jeden "prawdziwy" film o wiele mówiącym tytule "A Pawn in Their Game".
Odarta ze złudzeń Eileen, albo jak wolicie Candy, do samego końca nie miała problemu z tym, kim była. To świat miał z nią problem. Ale też faktem jest, że dopiero w finale, niewątpliwie pod wpływem śmierci Lori, przyznała, że to nie jest praca dla każdego. Że niektórzy oszukują sami siebie, mówiąc, że wszystko jest w porządku. Tragiczny koniec Lori pokazał, jaki jest koszt takiej kariery. Wątek Eileen, inspirowany historią prawdziwej twórczyni feministycznego porno Candidy Royalle, to z kolei dowód na to, że niektórzy jednak byli w stanie odnaleźć się w tym świecie i znaleźć sposób na nie najgorsze, choć dalekie od bezproblemowego życie.
Ale nut optymizmu było w finale "Kronik Times Square" bardzo, bardzo niewiele. Mike (Mustafa Shakir) już na początku dołączył do licznego grona bohaterów serialu, którzy "weszli w objęcia czasu", jak by to powiedziała mama Leona. Vince dał radę przejść na emeryturę i wykupić wolność dla siebie, Abby i Paula (Chris Coy), ale jak sam przyznał, "był królem wszystkiego i wszystko to było nic niewarte". Bobby (Chris Bauer) po latach prowadzenia salonu masażu musiał wrócić do rzeczywistości. Paul, który kuśtykał o lasce w ostatniej scenie osadzonej w 1985 roku, prawdopodobnie też zmarł na AIDS, jak jego chłopak, Todd. Black Frankie (Thaddeus Street), znaczy teraz już Frank, wyjechał do Baltimore, do świata "The Wire". Joey (Michael Gandolfini) został po raz pierwszy aresztowany za przekręty.
A Gene (Luke Kirby) po cichu musiał przyznać rację Alstonowi (Lawrence Gilliard Jr.), kiedy ten mu wyłożył, jak został rozwiązany problem handlu seksem na 42 ulicy: zepchnięto go w inne rejony miasta, po to, żeby centrum mogło zostać sztuczną, błyszczącą wydmuszką dla turystów. To pesymistyczna konkluzja dla całego serialowego świata (a nawet szerzej: dla naszego świata i reguł nim rządzących), która zwieńcza finał pełen gorzkich zakończeń dla poszczególnych jego mieszkańców. Mieszkańców, za którymi będziemy tęsknić, tak jak Vincent Martino tęskni za czasami, kiedy był królem The Deuce, choć przecież nic to nie znaczyło.
Kroniki Times Square to serial z poprzedniej epoki
Simon i Pelecanos raz jeszcze stworzyli wielki, barwny, iście dickensowski świat, który w tym samym stopniu kusił swoją wyjątkowością i naturalnością, co przerażał bezwzględnością. Postacie, napisane tak, by reprezentować różne aspekty tego, co się działo w okolicach Times Square w latach 70. i 80., ożyły na ekranie od pierwszych chwil, nawet jeśli były drugo- czy trzecioplanowe. To był niezwykły serial, tak jak niezwykłe było "The Wire" i "Treme". I zarazem był kolejny serial tych twórców, który pozostał niedoceniony zarówno przez widzów (oglądalność na poziomie 200-300 tys. brzmi jak żart), jak i gremia rozdające prestiżowe nagrody (Maggie Gyllenhaal i Emily Meade powinny mieć już Emmy na półce).
Dzięki platformom streamingowym seriale stały się bardziej egalitarną rozrywką niż w minionej już złotej erze telewizji kablowej, i co za tym idzie — zmieniły się. Żyjemy w czasach wszechobecnego plastiku, odmładzania widowni na siłę i równania do najniższego wspólnego mianownika. Takie produkcje jak "Kroniki Times Square" nie są regułą, są wyjątkiem, i już nie mają po pięć czy sześć sezonów, bo nawet HBO nie może sobie na to pozwolić. Cieszmy się nimi, póki możemy, bo szybko odchodzą.