10 seriali, które warto teraz obejrzeć na Amazon Prime Video
Redakcja
31 października 2019, 12:02
"Fleabag", "The Boys", "Wspaniała pani Maisel" (Fot. Amazon)
Jeśli chcecie zacząć przygodę z Amazon Prime Video, to jest dobry moment. Polecamy seriale niszowe, jak "Fleabag" i "Undone", superbohaterskie "The Boys", obsypaną nagrodami "Wspaniałą panią Maisel" i trochę klasyki.
Jeśli chcecie zacząć przygodę z Amazon Prime Video, to jest dobry moment. Polecamy seriale niszowe, jak "Fleabag" i "Undone", superbohaterskie "The Boys", obsypaną nagrodami "Wspaniałą panią Maisel" i trochę klasyki.
Modern Love — niektóre odcinki
"Modern Love", czyli romantyczna antologia autorstwa Johna Carneya ("Once", "Zacznijmy od nowa") napisana na bazie rubryki "New York Timesa" zawierającej prawdziwe historie miłosne, to rzecz bardzo, bardzo nierówna. Z ośmiu półgodzinnych opowieści, przedstawiających miłość w różnych odmianach, także tych mniej standardowych, niektóre są świetne, inne bardzo przeciętne. Przy czym wśród recenzentów nie ma zgody co do tego, które są które.
Ja mniej więcej zgadzam się z recenzją Kamili, przy czym byłabym mniej surowa, jeśli chodzi o ocenę całości. To bardzo przyjemny, choć rzadko odkrywczy serial, który ma tego pecha, że zaczyna się od dwóch najsłabszych odcinków. W pierwszym słodziutka jak zawsze Cristin Milioti tkwi w dziwacznej relacji z… portierem, drugi to straszny zbiór banałów, którego nie ratuje nawet Catherine Keener. Jeśli nie chcecie zrazić się do całości, możecie śmiało oba odcinki ominąć.
Perełki to przede wszystkim odcinek trzeci z fenomenalną Anne Hathaway w roli dwubiegunowej dziewczyny i piąty, w którym w zamierzeniu romantyczna randka kończy się w szpitalu. Nieźle wypada także odcinek nr 4 z Tiną Fey i Johnem Slatterym w roli małżeństwa z długim stażem oraz odcinek nr 7, czyli nietypowa historia o adopcji z Andrew Scottem w jednej z głównych ról.
Przez to, że serial jest nierówny — jak większość antologii, które co odcinek dają inną historię — ma wszędzie średnie oceny, czym nie warto się przejmować. Jeśli lubicie niezobowiązujące, a przy tym niegłupie opowieści miłosne, na pewno w "Modern Love" znajdziecie coś dla siebie. To serial sympatyczny, oferujący sporo fajnych pomysłów i przede wszystkim obsadzony jak oscarowy film. Swoje robi też Nowy Jork w przyjaznej wersji i fantastyczna ścieżka dźwiękowa. [Marta Wawrzyn]
The Boys
Macie dość typowych filmów i seriali o superbohaterach? Irytuje was, że zamaskowani przebierańcy wyskakują zza każdego rogu i zazwyczaj opowiadają dokładnie tę samą historię w nieco innej oprawie? "The Boys" może być czymś dla was, o ile oczywiście nie odrzuca was sam fakt, że to też jest ekranizacja komiksu.
A nie powinien, bo jedna z głośniejszych produkcji Amazona robi, co może, by odciąć się od wizerunku schematycznej historii superbohaterskiej. Przedstawia zatem rzeczywistość, w której obdarzeni niezwykłymi mocami ludzie są wprawdzie powszechni, ale oprócz ratowania świata pełnią też funkcję celebrytów. Selfie z fanami, występy w telewizji, trendowanie w mediach społecznościowych – dla Siódemki, czyli najpopularniejszej tutejszej ekipy herosów, to codzienność. Podobnie jak bycie totalnie zdemoralizowanymi indywiduami.
W brutalny sposób przekonuje się o tym Hughie (Jack Quaid), którego zwykłe życie zamienia się w koszmar właśnie przez jednego z "supków". W ramach zadośćuczynienia może jednak liczyć tylko na wymuszone przeprosiny i zapłatę za milczenie. Wtedy na scenie pojawia się niejaki Billy Butcher (Karl Urban), kierujący grupą tytułowych "Chłopaków", mającej na celu ukaranie będących ponad prawem superbohaterów. I to bynajmniej nie w grzeczny sposób.
Zresztą określenie niegrzeczny pasuje do "The Boys" na wielu poziomach, bo serial to zdecydowanie przeznaczony tylko dla dorosłych. Mroczny, brutalny, w wielu miejscach ciężki do oglądania (twórcy nie unikają tematów wykorzystywania seksualnego czy przemocy psychicznej), nawet mimo przerysowania i częstego sięgania po czarny humor. Różnice pomiędzy nim, a resztą superbohaterskich produkcji widać więc gołym okiem i nawet uwzględniając jego wady (prześlizgiwanie się po trudnych kwestiach, zero subtelności, efekciarstwo), stanowi obowiązkowy punkt programu dla widzów poszukujących czegoś oryginalnego. [Mateusz Piesowicz]
Undone
Jeśli cenicie "BoJacka Horsemana", pewnie wystarczy zachęta, że "Undone" to nowy projekt duetu Raphael Bob-Waksberg i Kate Purdy. Jeżeli jednak nie oglądacie netfliksowej animacji, nie znaczy to, że nie zakochacie się w produkcji Amazona.
"Undone" ma wiele do zaoferowania. Zaskakuje, wyróżnia się innością. Widać to na pierwszy rzut oka w fenomenalnej rotoskopowej technice, która pozwala wykazać się aktorom, ale i daje szansę na wyjście poza realistyczny świat. Takie możliwości są dla fabuły serialu kluczowe, towarzyszymy bowiem Almie (Rosa Salazar) w próbach odkrycia, czy nawiedzające ją wizje i przekonanie o zaginaniu czasu to efekt posiadania tajemnej mocy czy dziedzicznych zaburzeń.
Obok tego wciągającego psychologicznego wątku mamy w "Undone" bardziej codzienne problemy. Choćby trudne "rozmowy" Rosy ze zmarłym ojcem (Bob Odenkirk z "Better Call Saul"), napięte kontakty z matką (Constance Marie, "Switched at Birth") i siostrą (Angelique Cabral) oraz pozornie sielankowy romans z Samem (Siddharth Dhananjay).
Połączenie realizmu z subtelnie przedstawioną sugestią istnienia innej rzeczywistości, a także świetne współgranie oryginalnej formy z niebanalną fabułą i pogłębionymi portretami postaci sprawiają, że "Undone" to świetna propozycja nie tylko dla fanów produkcji animowanych. [Kamila Czaja]
Friday Night Lights
Czemu polecamy "Friday Night Lights" akurat teraz? Prawdę powiedziawszy, to zasługa świetnego "Szukając Alaski", które sprawiło, że zatęskniłam za dwiema rzeczami: młodzieżowymi serialami, które pozwalają nastolatkom być nastolatkami, i klimatem amerykańskiej prowincji. Przy czym o ile Alaski należy szukać w Alabamie, w prestiżowej szkole z internatem w środku lasu, "Friday Night Lights" to opowieść osadzona w Teksasie. Jej bohaterami są członkowie drużynie futbolowej ze szkoły średniej w miasteczku Dillon.
Ale niekoniecznie jest to serial dla fanów futbolu amerykańskiego czy sportu w ogóle. To przede wszystkim ciepła, sympatyczna, czasem słodka, czasem gorzka opowieść o zwyczajnym życiu w zwyczajnej Ameryce, gdzie marzenia raczej się nie spełniają, ludzie mają problemy finansowe, a dla młodzieży futbol stanowi często jedyną szansę na wyrwanie się z przeciętności (czy w niektórych przypadkach — biedy). Jest też "Friday Night Lights" bardzo amerykańską historią o współdziałaniu w ramach społeczności, dążeniu do celu i oczywiście dorastaniu.
Emocje zapewniają świetnie napisani bohaterowie, których z miejsca się lubi: ulegający w pierwszym odcinku wypadkowi Jason Street (Scott Porter), stający przed swoją wielką szansą Matt Saracen (Zach Gilford), niemożliwy do zatrzymania Smash (Gaius Charles), skupiający w sobie najlepsze i najgorsze cechy niegrzecznych chłopców Tim Riggins (Taylor Kitsch), buntownicza Tyra Collette (Adrianne Palicki), tylko na pozór poukładana Lyla Garrity (Minka Kelly), ciamajdowaty Landry Clarke (Jesse Plemons). Jest też w tym serialu jedno z najlepszych ekranowych małżeństw w historii: Tami i Eric Taylorowie (Connie Britton i Kyle Chandler).
Wszystko to razem składa się na mądry, dobrze poprowadzony serial o zwykłym życiu i zwykłych problemach, bez przesadnych dramatów w stylu "Mody na sukces", za to z toną prawdziwych emocji. Warto go nadrobić w wolnej chwili, choćby dlatego, że dziś takich produkcji młodzieżowych już nie ma. [Marta Wawrzyn]
The Expanse
Dobre seriale science fiction to w ostatnich latach mimo wszystko rzadkość. Pejzaż telewizyjny zdominowały innego typu produkcje. Na tym tle wyróżnia się "The Expanse", przejęte od 4. sezon przez Amazon.
To nie tylko jedyna, ale też naprawdę udana space opera w niepowtarzalnym stylu, osadzona w świecie, w którym działają prawa fizyki, a jednocześnie ludzkość podbiła Układ Słoneczny. Nie zmieniła się za to na lepsze. Bieda, dyskryminacja, wykluczenie i podziały społeczne, w końcu walka o wolność, która czasami oznacza terroryzm — te wszystkie problemy współczesnego świata funkcjonują też w złożonym świecie "The Expanse", pieczołowicie zbudowanym najpierw w powieściach, a teraz w kolejnych odcinkach i sezonach serialu.
W tym wszystkim próbuje odnaleźć się James Holden (Steven Strait) i załoga jego okrętu. To nie herosi i ludzie idealni, jak ze Star Treka i USS Enteprise. To raczej ludzie, którym nie za bardzo poszczęściło się w życiu. Dlatego tak łatwo przez trzy sezony ich polubić. Z drugiej strony mamy polityczne intrygi na najwyższym szczeblu, które uosabia bezwzględna i skuteczna Chrisjen Avasarala (Shohreh Aghdashloo). Ich losy oczywiście przecinają się. Mimo że serial jest mocno osadzony w realiach naukowych, to najgorsze okazuje się — poza ludźmi i ich interesami — zagrożenie o pozaziemskim charakterze. W kolejnych sezonach dowiadujemy się o nim coraz więcej. Spektakularny finał 3. sezonu daje za to — dosłownie — nową przestrzeń dla serialu poza Układem Słonecznym.
Połączenie bardzo mrocznej, precyzyjnie zbudowanej przyszłości ludzkości, przywiązania do detali i jednocześnie ciekawych, wyrazistych postaci daje efekt, którego nie ma obecnie nigdzie indziej jeśli chodzi o gatunek. "The Expanse" zresztą granice science fiction przekracza w ciągu pierwszych trzech sezonów, stając się całkiem uniwersalną opowieścią o zdradzie, wartościach, wolności i ludzkich słabościach. 4. sezon startuje już 13 grudnia, a tymczasem warto nadrobić poprzednie. [Michał Kolanko]
Jack Ryan
Serial odpowiadający na potrzebę obejrzenia porządnego kina akcji bez wychodzenia z domu. Sięgający po znanego bohatera, zrobiony na bogato i mający swoje ambicje, ale nie na tyle duże, by przy oglądaniu trzeba było się mocno wysilać. Ot, wzorcowy blockbuster, który zapewni mnóstwo rozrywki, nie obrażając jednocześnie naszej inteligencji.
Fabularnie to bardzo prosta historia tytułowego Jacka Ryana – oficera CIA wykreowanego przez Toma Clancy'ego, którego najnowszym wcieleniem został John Krasinski (casting nieoczywisty, ale udany). Główny bohater jest zmuszony porzucić pracę przy biurku, ruszając tropem wyjątkowo niebezpiecznego terrorysty, którego ślad prowadzi go z jednego końca świata na drugi. Oczywiście po drodze będzie sporo akcji, nie zabraknie napięcia i całkiem niezłego osadzenia historii we współczesnych realiach geopolitycznych. No i rzecz jasna porządnego amerykańskiego heroizmu, bo wiadomo, że koniec końców o to właśnie chodzi.
Jeśli więc lubicie tego typu rozrywkę albo szukacie po prostu naprawdę wciągającego serialu, przy którym nie będziecie się nudzić, "Jack Ryan" pasuje idealnie. Tym bardziej, że lada moment premierę będzie mieć 2. sezon, w zapowiedziach wyglądający na jeszcze więcej tego samego. I w sumie trudno mieć o to jakiekolwiek pretensje. [Mateusz Piesowicz]
Wspaniała pani Maisel
"Wspaniała pani Maisel" to serial, za który Amy Sherman-Palladino zbiera wreszcie te wszystkie nagrody, które należały jej się już dawno. Twórczyni "Gilmore Girls" i "Bunheads" tym razem przenosi nas do schyłku lat 50. i przedstawia nam tytułową bohaterkę, która te czasy zdecydowanie przekracza.
Miriam "Midge" Maisel (fenomenalna Rachel Brosnahan), dziewczyna z dobrego, choć niewątpliwie ekscentrycznego domu, nie wpisuje się we wzorzec pokornej żony, funkcjonującej jako ozdoba zapracowanego męża. Midge ma wielki talent komediowy. Po przykrych doświadczeniach w małżeństwie z Joelem (Michael Zegan) zaczyna realizować ten sceniczny potencjał, co wywraca do góry nogami jej dotychczas dość uporządkowane, ale nudne życie.
Poza wielowymiarową bohaterką "Wspaniała pani Maisel" to rewelacyjnie przemyślany świat. Kolorowy, jak na Sherman-Palladino przystało, zaludniony przez fascynujące postacie, wygłaszające w zawrotnym tempie błyskotliwe monologi i przerzucające się ostrymi ripostami. Wymienić trzeba co najmniej rodziców Midge granych przez Tony'ego Shalhoub ("Detektyw Monk") i Marin Hinkle, Susie (Alex Borstein), właścicielkę baru, w którym pani Maisel występuje, a także istniejącego naprawdę przedstawiciela ówczesnej sceny komediowej, Lenny'ego Bruce'a (Luke Kirby).
"Wspaniała pani Maisel" dwoma sezonami już zasłużenie zdobyła mnóstwo nagród i uznania, a 6 grudnia wraca z 3. serią. To świetny moment, żeby nadrobić dotychczasowe odcinki. A jak już raz wejdzie się w ten niesamowity świat, naprawdę nie chce się z niego wychodzić. [Kamila Czaja]
Lodge 49
AMC właśnie skasowało "Lodge 49", co nie jest dobrą wiadomością dla fanów seriali niszowych, niezwykłych i innych niż to, co oglądamy na co dzień. Wciąż jednak warto obejrzeć dwa dotychczasowe sezony (na Amazonie póki co tylko jeden), bo gwarantuję, że czegoś takiego jeszcze nie widzieliście.
Akcja serialu napisanego przez Jima Gavina (autora książki "Middle Men: Stories") dzieje się w Long Beach, kalifornijskim miasteczku surferów, gdzie od dziecka mieszka główny bohater tej historii, Sean Dudley (Wyatt Russell, syn Kurta Russella i Goldie Hawn). Dud wygląda jak typowy "wyluzowany koleś" — nie ma pracy, mieszkania, stałego związku. Jego życie zmienia się, kiedy podczas przeszukiwania plaży wykrywaczem metalu znajduje złoty pierścień z lwem. Niedługo potem trafia do jego właścicieli – specyficznego bractwa, które da mu to, czego potrzebował.
A potrzebował zwykłego kontaktu z drugim człowiekiem i szansy na pozbieranie się po traumie. Dud mocno przeżywa śmierć ojca, podobnie zresztą jak jego siostra, Liz (Sonya Cassidy, "Humans"). Oboje dryfują przez życie, ale na szczęście cały ich świat pełen jest podobnych rozbitków życiowych, które historie składają się na słodko-gorzką całość. "Lodge 49" wypełnione jest bezpretensjonalnym egzystencjalizmem, zrozumieniem dla ludzkiej dziwności i odmienności, a także nieoczywistym humorem. To produkcja skromna, pomysłowa i zupełnie inna od wszystkiego. Szkoda, że właśnie nam ją skasowali, ale to nie powód, żeby jej nie obejrzeć. [Marta Wawrzyn]
Kroniki Seinfelda
Najpierw sucha liczba: 76,3 mln – tylu widzów śledziło finałowy odcinek w telewizji, co z dzisiejszej perspektywy jest wynikiem wręcz absurdalnym. Do tego miano komedii wszech czasów, serialu wyprzedzającego swoją epokę i produkcji absolutnie kultowej na wielu poziomach. Oczywiście to wszystko w Stanach, bo w Polsce "Kroniki Seinfelda" (albo po prostu "Seinfeld") pozostają tytułem stosunkowo nieznanym, a już na pewno bez porównania z popularnością "Przyjaciół" czy innych sitcomów, które przyszły po nim. I to pomimo faktu, że wszystkie 9 sezonów jest już od dawna wygodnie dostępne na platformie Prime Video. Może więc pora to zmienić?
My na pewno będziemy was zawsze bardzo mocno zachęcać, bo produkcja autorstwa Jerry'ego Seinfelda (grającego tu samego siebie, czyli szukającego natchnienia komika) i Larry'ego Davida w pełni zasługuje na wszelkie pochwały. Będąc definicyjnym przykładem "serialu o niczym" (choć równie dobrze można powiedzieć, że to serial o wszystkim), jeszcze zanim takie seriale stały się modne, "Kroniki Seinfelda" to najkrócej rzecz ujmując jedna z tych rzeczy, które naprawdę zmieniły oblicze telewizji. Choć oczywiście na pierwszy rzut oka niczym szczególnym się nie wyróżniały.
Bo niby czym? Pretekstową fabułą napędzaną zwykle mniej lub bardziej nonsensownymi rozmowami czwórki bohaterów? Często błahymi historyjkami o czwórce nowojorczyków, którzy nawet nie wzbudzali specjalnej sympatii? A może wylewającym się z ekranu sarkazmem i celnymi, choć niepopularnymi komentarzami na temat rzeczywistości? Wbrew pozorom te wszystkie mało atrakcyjne cechy sprawiały, że "Kroniki Seinfelda" tak bardzo wyróżniały się w telewizyjnym krajobrazie lat 90. W pełnym sztuczności i oklepanych schematów świecie były powiewem świeżości, mówiącym że można zrobić serial o zwykłych i pełnych wad ludziach niczego w nim nie upiększając i jeszcze zainteresować nim widzów.
Bez Jerry'ego Seinfelda, Elaine Benes (Julia Louis-Dreyfus), George'a Costanzy (Jason Alexander) i Cosmo Kramera (Michael Richards) nie byłoby zatem wielu późniejszych bohaterów komedii, ale to nie tak, że "Kroniki Seinfelda" mają tylko wartość historyczną. To wciąż błyskotliwy, zabawny i zaskakująco aktualny serial, udowadniający że pewien rodzaj humoru po prostu się nie starzeje. I to nawet mimo już 30 lat na karku, bo tyle minęło w tym roku od premiery. [Mateusz Piesowicz]
Fleabag
Aż trudno uwierzyć, że 1. sezon "Fleabag" emitowano trzy lata temu. Ta seria znalazła się w rankingach 2016 roku Marty i Mateusza, bo już od początkowych odcinkach widać było, że produkcja oparta na monodramie napisanym przez Phoebe Waller-Bridge, która stworzyła scenariusz i zagrała w brytyjskim komediodramacie główną rolę, jest wyjątkowa. A, że wybiegnę do 2019, co dopiero powiedzieć o genialnym 2. sezonie, który pewnie zawalczy o miano naszego serialu roku.
Fleabag (Waller-Bridge) po utracie przyjaciółki prowadzi ich wspólną kawiarnię, próbując jakoś ułożyć sobie relacje z rodziną: neurotyczną siostrą (Sian Clifford), wycofanym ojcem (Bill Paterson) i złą macochą niczym z baśni (Olivia Colman!). Bohaterka ostro korzysta z życia, a swoje absurdalne nieraz przejścia komentuje z przełamaniem czwartej ściany. I to komentuje z cudowną autoironią i ironią, obudowując chaotyczną rzeczywistość błyskotliwą narracją.
Ta rzeczywistość bywa niesamowicie mroczna, Waller-Bridge łączy bowiem humor z wydarzeniami i scenami naprawdę depresyjnymi. I ten miks wypada świetnie, czyniąc z "Fleabag" serialowy fenomen. To zaledwie dwanaście krótkich odcinków – i więcej nie będzie, bo twórczyni chciała opowiedzieć zamkniętą historię na własnych warunkach. Ale tyle naprawdę wystarczy, żeby losy i diagnozy Fleabag zostały z nami na lata. Zwłaszcza że nieraz sobie na pewno chociaż niektóre odcinki, jeśli nie całość, odświeżymy. [Kamila Czaja]