"Dickinson" to wdzięczny serial, który przedstawia poetkę młodemu pokoleniu — recenzja produkcji Apple
Marta Wawrzyn
3 listopada 2019, 14:56
"Dickinson" (Fot. Apple TV+)
Ze wszystkich premier Apple TV+ najlepiej wypada ta teoretycznie najskromniejsza. "Dickinson" nie jest serialem idealnym, ale świeżość, pomysłowość i dobry casting robią swoje.
Ze wszystkich premier Apple TV+ najlepiej wypada ta teoretycznie najskromniejsza. "Dickinson" nie jest serialem idealnym, ale świeżość, pomysłowość i dobry casting robią swoje.
Zadająca tysiące niewygodnych pytań feministka, pełna energii rebeliantka i nastoletnia dziewczyna o wyjątkowym umyśle, która z ogniem w oczach oznajmia, że będzie najwybitniejszą poetką w dziejach. To nie jest do końca to, co sobie wyobrażamy, kiedy słyszymy nazwisko Emily Dickinson, postaci, owszem, niekonwencjonalnej i wyprzedzającej o dziesiątki lat swoje czasy, ale niekoniecznie wyjętej prosto z "Plotkary". Wizja Aleny Smith ("The Affair"), twórczyni "Dickinson", jest kontrowersyjna i nawet jeśli jesteście zwolennikami przełamywania barier w serialach, nie zabraknie takich momentów, kiedy będziecie mieć z nią problem.
Dickinson od Apple TV+, czyli młodą poetką będąc…
To głośny, nowoczesny, roztańczony i nietrzymający się realiów historycznych serial, który świadomie idzie na całość, przedstawiając zupełnie inną wersję wielkiej poetki, niż ta znana z wykładów z literatury. Tutejsza Emily (Hailee Steinfeld) to nastoletnia dziewczyna, który myśli, mówi i działa zupełnie jak te ze współczesnych seriali młodzieżowych. Z tą różnicą, że jest skrępowana gorsetem, faktycznie i w przenośni.
Urodzona w dobrym domu w małym miasteczku w Massachusetts bohaterka ma przed sobą proste, zdawałoby się, zadanie: musi wyjść szybko za mąż, urodzić dzieci, stworzyć dom i zapomnieć o takich dziwactwach, jak randki ze Śmiercią w czerwonej sukience. Tyle że ona nie chce być ptaszkiem w złotej klatce.
10 półgodzinnych odcinków pokazuje różne oblicza walki XIX-wiecznej nastolatki, której największym nieszczęściem jest to, że urodziła się kobietą, ze społecznymi normami. Emily łamie zasady jedną po drugiej, wchodzi w niekonwencjonalne relacje, odrzuca adoratorów, całuje się z przyjaciółką, Sue (Ella Hunt), i przede wszystkim pisze wiersze w swoim pokoiku, gdzie już w dorosłym życiu spędzi 20 lat w zamknięciu. A wszystkie jej szaleństwa okraszone są fragmentami wierszy Dickinson, wyrazistą współczesną muzyką i bardzo kontrowersyjnymi pomysłami.
"Dickinson" kocha hip-hop, wątki jak ze współczesnych produkcji dla nastolatków i dosłownie mówi językiem "tej dzisiejszej młodzieży". Żeby polubić tę konwencję, wypada zaakceptować fakt, że jest ona pod każdym względem przesadzona, tak daleka od subtelnej, jak to tylko możliwe, a do tego kpi w żywe oczy ze wszystkiego, co wiemy o XIX-wiecznym społeczeństwie.
Tutejsi bohaterowie twerkują, wystawiają awangardową wersję Szekspira, wkręcają się w powieści w odcinkach jak my w seriale i krzyczą "no spoilers!", a do tego pozwalają sobie na ekscesy seksualne, o jakich w tamtych czasach nie było mowy. W pewnym momencie "wyciekają" nagie fotki jednej z bohaterek, są też sytuacje przywodzące na myśl niegrzeczne zabawy Blair Waldorf i jej przyjaciółek, a nawet impreza jak z "Euforii", tyle że z opium w roli głównej. XIX-wieczne reguły nie tyle nawet zostały nagięte, co świadomie zignorowane.
Dickinson to serial w rewelacyjnej obsadzie
Jeśli nie jesteście przejść nad tym do porządku dziennego, odpuśćcie sobie "Dickinson", bo kolejne odcinki będą coraz większą męczarnią. Roztańczony i rozbrykany serial Apple TV+ za nic ma prawdę historyczną, ograniczając się do przedstawienia "jak należy" jedynie podstawowych faktów.
Tutejsza Emily, tak jak prawdziwa, wychowuje się w zamożnym domu w Amherst, ma bardzo tradycyjnych rodziców (bo i jakich mogłaby mieć), Edwarda (Toby Huss) i Emily (Jane Krakowski), a także dwójkę rodzeństwa, Austina (Adrian Enscoe) i Lavinię (Anna Baryshnikov). Najważniejsze osoby i miejsca w tej historii mniej więcej się zgadzają, cała reszta to szalony, swobodny remiks.
Remiks przekraczający bariery nie tylko historyczne, ale i gatunkowe, bo "Dickinson" nie tak łatwo zaszufladkować. To komediodramat kostiumowy, wypakowany czarnym humorem i surrealizmem, z dodatkiem wątków fantastycznych, bo mająca obsesję na punkcie śmierci Emily stworzyła jej bardzo obrazową personifikację, w którą wciela się raper Wiz Khalifa. Rzecz momentami problematyczna, przesadzona, za mało subtelna, ale nadrabiająca świeżością, naturalnością i charakterem.
Rewelacyjna Hailee Steinfeld z wdziękiem bawi się swoją rolą, świetnie wypadają także Huss i Krakowski oraz Baryshnikov, rozbrajająca jako Lavinia. Na drugim planie rządzi m.in. Gus Birney jako Jane Humphrey, tutejsza królowa pszczół, a w kompletnie absurdalnych rolach prawdziwych pisarzy pojawiają się John Mulaney i Zosia Mamet. Większość aktorów wypada bardzo naturalnie w niełatwej konwencji, szarżując aż miło i jednocześnie tworząc wielowymiarowe postacie.
Czy warto oglądać serial Dickinson?
Wszystko to razem nie składa się bynajmniej na dzieło wybitne ani nawet na dobry serial historyczny, z którego dowiecie się, kim była Emily Dickinson (na pewno nie była basic bitch, jak w pewnym momencie sugeruje Śmierć). Trudno uchwycić ducha epoki, w momencie kiedy ignoruje się w tak oczywisty sposób panujące w niej zasady. Ale przy całej swojej problematyczności "Dickinson" sprawia mnóstwo frajdy. Serial dosłownie rozsadza energia, komiczne sytuacje rzeczywiście śmieszą, a tragedie potrafią mocno uderzać. Przy wszystkich swoich odlotach i oczywistych brakach ta historia potrafi być także satysfakcjonującą podróżą emocjonalną.
Najważniejsze jednak, że jest to serial jakiś. Pomysłowy, odważny, urokliwy, zaskakujący i zupełnie inny niż wszystkie, które widzieliście do tej pory. Czyli w zasadzie jedyna taka rzecz wśród produkcji Apple TV+, które zadebiutowały w ten weekend — gigantycznych, rozdętych, opartych na schematach projektów, z których wyziera fabularna pustka.