"The Crown" wciąż jest klejnotem w netfliksowej koronie – recenzja 3. sezonu serialu
Mateusz Piesowicz
16 listopada 2019, 20:04
"The Crown" (Fot. Netflix)
Nowa obsada, ta sama rodzina królewska i ciągle bardzo wysoki poziom. "The Crown" ewoluuje i wkracza w średni wiek z klasą znaną z poprzednich sezonów, ale nie całkiem bez problemów.
Nowa obsada, ta sama rodzina królewska i ciągle bardzo wysoki poziom. "The Crown" ewoluuje i wkracza w średni wiek z klasą znaną z poprzednich sezonów, ale nie całkiem bez problemów.
Jak zapowiadali od samego początku twórcy "The Crown", tak zrobili, po dwóch pierwszych sezonach opowieści o brytyjskiej rodzinie królewskiej wymieniając całą główną obsadę. Odważnie, ale słusznie, bo królowa Elżbieta II i jej rządy wkroczyły przecież w nowy etap, zostawiając za sobą błędy i próby młodości, o które mądrzejsza jest coraz bardziej doświadczona władczyni. Czy też stara flądra, jak sama się uroczo określa w jednej z pierwszych scen nowej odsłony serialu, na którą musieliśmy czekać niemal dwa lata. Czy było warto?
Olivia Colman na czele nowej obsady The Crown
Krótka odpowiedź, jakiej mogę udzielić po obejrzeniu całego sezonu, brzmi: tak, jak najbardziej. Dłuższa zawiera co prawda kilka drobnych "ale", jednak zasadniczo się nie różni. "The Crown" pozostało jedną z najlepszych propozycji, jakie ma do zaoferowania Netflix, do wszystkiego, co już wcześniej czyniło czyniło ją wyjątkową, teraz dodając jeszcze bardziej imponującą obsadę. Nie żeby poprzedniej czegoś brakowało, to raczej przypadek, w którym lepsze wcale nie jest wrogiem dobrego.
Ale jak mogłoby być, skoro do królewskiej historii zaangażowano wykonawców, których nikomu przedstawiać nie trzeba? Olivia Colman w roli Elżbiety, Tobias Menzies jako książę Filip i Helena Bonham Carter w roli księżniczki Małgorzaty stanowią wszak zestaw, który przyciąga uwagę niezależnie od stopnia, w jakim pociąga was brytyjska kostiumowa drama. A na nich się wcale nie kończy, bo roszad w obsadzie jest tak dużo, że na palcach jednej ręki da się wymienić tych, którzy swoje role zachowali (m.in. Pip Torrens czy pojawiający się na chwilę John Lithgow). Trudno jednak narzekać, skoro dzięki temu możemy oglądać choćby Charlesa Dance'a czy Dereka Jacobiego.
Tym bardziej, że jak się okazuje, nawet zmiany na taką skalę nie muszą w istotnym stopniu wpływać na kształt serialu. Ba, można bez problemu iść za radą samej królowej i zaakceptować je po prostu jako przejaw nieubłaganie mijającego czasu, na którego upływ i tak nic nie poradzimy. Co w tym wypadku jest o tyle łatwiejsze, że z grubsza rzecz biorąc, netfliksowa produkcja nie zmieniła się ani na jotę.
The Crown w 3. sezonie to wciąż ten sam serial
Identycznie wygląda zatem nie tylko pod względem scenariuszowej precyzji, przystępnej teatralnej formy, rozmachu i włożonego w nią wysiłku realizacyjnego, ale również strukturalnym, na przestrzeni dziesięciu odcinków portretując kolejną dekadę rządów Elżbiety II (począwszy od 1964 roku). W każdej godzinie poruszając inny znaczący dla losów Wielkiej Brytanii temat, miesza sprawy ogólnonarodowe z rodzinno-monarszymi perturbacjami. Zmianie ulegają rzecz jasna okoliczności, choćby polityczne, bo kraj przechodzi trudny okres tracenia na znaczeniu w roli światowej potęgi, zmagając się jednocześnie z ogromnym kryzysem gospodarczym.
A targana problemami Wielka Brytania i próbujący je opanować rząd kierowany przez niekoniecznie mającego z monarchią po drodze lewicowego premiera Harolda Wilsona (Jason Watkins), nie są bynajmniej jedynymi kłopotami głównej bohaterki. Znacie to zresztą z poprzednich sezonów i wiecie, że co jak co, ale brytyjska rodzina królewska nie stanowi szczególnie łatwej w obsłudze gromadki. Naiwnością byłoby zaś sądzić, że z wiekiem przynajmniej niektórzy z nich przestaną sprawiać trudności. Wręcz przeciwnie, o czym Elżbieta będzie miała sporo okazji, by się przekonać.
Królowa będzie więc zmuszona po raz kolejny wykazać się umiejętnościami zażegnywania konfliktów, chłodzenia rozgrzanych arystokratycznych głów i manewrowania pomiędzy praktycznie nieistniejącą prywatnością, a oczekiwanym przez wszystkich dookoła nieskazitelnym publicznym wizerunkiem. Dodajmy do tego dorosłe dzieci, czyli niemającą złudzeń co do swojej roli księżniczkę Annę (Erin Doherty) i krok po kroku odkrywającego, jakim koszmarem będzie (albo już jest) jego życie księcia Karola (Josh O'Connor), a współczucie względem Elżbiety stanie się całkiem naturalne. Przynajmniej do pewnego stopnia.
The Crown pyta, czy da się zrozumieć królową
Bo podobnie jak wcześniej, tak i w tym sezonie "The Crown" stara się unikać stawiania jakichkolwiek jednoznacznych tez względem swoich bohaterów. Pokazując raz całkiem ludzką twarz monarchii, a zaraz potem jej o wiele mniej sympatyczne oblicze, twórcy ogrywają podobnie ambiwalentną nutę, każąc nam często weryfikować wcześniejsze sądy. Czy bliższa prawdzie jest Elżbieta z radością poświęcająca się swojej autentycznej pasji (hodowli koni wyścigowych), czy może surowa, a wręcz okrutna matka przyszłego króla? Takich dylematów jest przez cały sezon więcej, a zaglądanie za kulisy świata ludzi robiących za żywe ikony wciąż fascynuje.
Trzeba jednak przyznać, że fascynacja to momentami nieco chłodniejsza niż w poprzednich odsłonach serialu. Można to zrzucić na karb zarówno skomplikowanego i nie tak ekscytującego okresu historycznego, jak i mimo wszystko wymagającego większego dystansu wieku bohaterów. Ot, choćby Filipa, ciągle przecież z trudem przyjmującego swoją drugoplanową pozycję za plecami żony, ale przejawiającego to nie buntem, a poczuciem swoistego rozczarowania i zmianą życiowej perspektywy (co ciekawe, pod wpływem lądowania załogi Apollo 11 na Księżycu).
W takich okolicznościach naprawdę trudno o wykrzesanie z fabuły szczególnych iskier, jeśli więc liczycie na gorące wrażenia, może was ten sezon lekko zawieść. Powiedzieć, że przynudza to za dużo, ale stwierdzenie, że został celowo stonowany, będzie już jak najbardziej na miejscu. Nawet wtedy, gdy dotyczy postaci i wątków w teorii mających pobudzić wyobraźnię, że wspomnę tylko Karola, jego uczucia względem niejakiej Camilli Shand (Emerald Fennell) i wiadomą reakcję rodziny albo postępujący rozpad małżeństwa Małgorzaty z Antonym Armstrongiem-Jonesem (Ben Daniels).
The Crown dojrzało wraz ze swoimi bohaterami
Nie znaczy to jednak wcale, że 3. sezonowi brakuje emocji czy atrakcji. Skądże, w jednych i drugich można przebierać, podziwiając, jak gładko Peter Morgan i spółka przemykają przez kolejne lata, zręcznie splatając historyczne wydarzenia z losami poszczególnych postaci (niekiedy podrasowanymi dla potrzeb fabuły). Rzecz w tym, że o ile do tej pory można jeszcze było chociaż w minimalnym stopniu liczyć na swego rodzaju "rozhisteryzowanie", jeśli nie ze strony królowej to jej bliskich, teraz praktycznie nie ma o nim mowy. Nawet w takim odcinku jak "Aberfan", najlepszym i najbardziej poruszającym w sezonie, a jednocześnie niezwykle dojrzale podchodzącym do wyjątkowo tragicznej sytuacji.
Oczywiście "The Crown" nie stało się nagle oziębłe. Po pierwsze, z wiadomych względów nigdy nie był to serial kładący szczególny nacisk na emocjonalny aspekt historii. Po drugie, uczucia i temperamenty bohaterów zostały nie tyle całkiem wygaszone, co przytłumione i zepchnięte nieco na bok, w czym doskonale odnaleźli się odtwórcy głównych ról. Spokojnie zatem, jeśli macie wątpliwości, czy mając w pamięci poprzednich wykonawców, przekonacie się do Olivii Colman i Tobiasa Menziesa. Naturalne uczucie dysonansu na ich widok znika błyskawicznie, a po całym sezonie trudno mi już wyobrazić sobie lepszych Elżbietę i Filipa.
Ona zdołała jakimś cudem jeszcze ulepszyć fantastyczne już w wykonaniu Claire Foy (momentami te kreacje wydają się swoimi lustrzanymi odbiciami) opanowanie i niemal niezauważalne okazywanie emocji, wynosząc na swój sposób banalną rolę do rangi sztuki. On dodał kolejne warstwy do postaci, którą wydawało się, że Matt Smith wycisnął już jak gąbkę. A przecież jest jeszcze Helena Bonham Carter, tak gorzka, nieszczęśliwa, oszałamiająca, naturalna, wzbudzająca jednocześnie irytację, litość i sympatię jako Małgorzata, jak tylko można być. Jeśli coś mnie w tym sezonie rozczarowało, to fakt że było jej stosunkowo mało. Z drugiej strony, wizyta w USA wiele wynagradza.
A takich właśnie smaczków, nawet nie całych odcinków, a pojedynczych wątków, jest w 3. sezonie równie dużo jak w poprzednich. Jak wynudzi was polityka i gospodarka, równoważy się ją rodzinnymi konfliktami w familii innej niż wszystkie. Jeśli tych będzie za dużo, odkryjecie po raz kolejny (czasem z zaskoczeniem), że za tymi oglądanymi przez szybę, symbolicznymi figurami kryją się, schowane gdzieś głęboko bardzo ludzkie postaci. Czasem będzie wam ich szkoda, czasem będziecie mieć ich dość, a jeszcze kiedy indziej po prostu zrozumiecie ich nieraz tragiczne położenie.
Trudno bowiem zazdrościć ludziom mającym świadomość bycia całkowicie zbytecznymi, a zarazem absolutnie niezbędnymi. Zamkniętym w złotej klatce bez możliwości ucieczki, skrępowanym niedzisiejszymi normami, kontrolowanym z każdej strony i niemającym kontroli właściwie nad niczym. Maskującym problemy, emocje i naturalne odruchy, by nie opadła maska i nikt nie zauważył, że są ludźmi jak wszyscy inni. Choć oczywiście niekiedy do tego dochodzi, bo absolutnie niewzruszona musi być tu tylko jedna osoba. Jej pech, że padło na idealną kandydatkę, jest naszym szczęściem, bo oglądanie, jak trwa pomimo nieustających burz to w dalszym ciągu czysta przyjemność.