Pytanie na weekend: Czy są tacy twórcy, których seriale bierzecie w ciemno?
Redakcja
23 listopada 2019, 13:00
Fot. HBO/Amazon/FX
Na Serialowej zdarza nam się oglądać seriale z powodu aktorów, ale częściej osobami, które przyciągają nas do nowych tytułów, są wyraziści twórcy. Dla kogo obejrzymy absolutnie wszystko?
Na Serialowej zdarza nam się oglądać seriale z powodu aktorów, ale częściej osobami, które przyciągają nas do nowych tytułów, są wyraziści twórcy. Dla kogo obejrzymy absolutnie wszystko?
Ostatnie lata to wysyp świetnych seriali autorskich, w których widać rękę showrunnerów bardziej niż kiedykolwiek. W dzisiejszym Pytaniu na weekend pytamy więc o twórców, których seriali absolutnie nie wolno omijać. Nasza lista takich osób coraz bardziej się wydłuża, a jak jest z waszymi?
Kamila Czaja: Amy Sherman-Palladino
Pewnie powinien to być po prostu ktoś z twórców któregoś z moich ulubionych seriali. Takich ocenianych przeze mnie na bardzo nieczęste 10/10. Drogą eliminacji wychodzi mi, że nie David Crane i Marta Kauffman od "Przyjaciół", bo ich drugi wspólny serial to "Joey". Nie Ronald D. Moore, bo jak kocham "Battlestar Galactica", tak innych jego seriali raczej nie chciało mi się oglądać. Zostaje więc autorka "Gilmore Girls", Amy Sherman-Palladino. Chociaż nie jestem bezkrytyczną fanką wszystkich jej pomysłów, to na pewno zawsze spróbuję każdej jej nowej produkcji, wiedząc, że poniżej pewnego poziomu błyskotliwych dialogów i ekscentrycznych światów nie zejdzie.
Na dalszych miejscach Tina Fey, której poczucie humoru bardzo do mnie trafia. Potem Michael Schur i Alan Yang, bo często nawet nie wiem, że są zaangażowani w jakiś projekt, na który czekam, a następnie odkrywam, że to pomysł jednego z nich. Bardzo też czekam na zapowiadany nowy serial Josha Thomasa, twórcy "Please Like Me", oraz na to, co zrobi Rachel Bloom po "Crazy Ex-Girlfriend" – cokolwiek to będzie. Nacisk na komedie i komediodramaty nie znaczy jednak, że nie doceniam tak chwalonych na Serialowej, imponujących własnym stylem Noaha Hawleya i Damona Lindelofa. Ale na nich inni tu zdecydowanie znają się lepiej.
Mateusz Piesowicz: Noah Hawley
Lubię, gdy twórca ma wyraźny styl, a przy tym się nie powtarza. Cenię nowatorstwo, pomysłowość i ekranowe eksperymenty, ale pod warunkiem, że forma nie góruje nad treścią, a całość dokądś zmierza (David Lynch odpada). A najbardziej szanuję tych, którzy potrafią wszystko razem wymieszać, wciąż zaskakując na inny sposób. Wydaje się, że to spore ograniczenie, więc sam się zdziwiłem, ilu ludzi pasuje mi tu umieścić.
Sam Esmail, Michael Schur, Damon Lindelof, Phoebe Waller-Bridge, a nawet Vince Gilligan czy Ryan Murphy. Wszyscy w jakimś stopniu spełniają wspomniane warunki, sprawiając, że na każdy ich nowy projekt czekam z niecierpliwością i bynajmniej nie uważam, by Noah Hawley w czymś ich wyprzedzał. Twórca "Fargo" i "Legionu" jest jednak najbardziej naturalną odpowiedzią, bo nikt w ostatnich latach nie zaskoczył mnie bardziej.
W błyskawicznym tempie budując sobie markę jednego z najbardziej nieoczywistych twórców w telewizji, pokazał, że ciągle jest tam miejsce dla ludzi z własną wizją i myśleniem dalekim od stereotypowego. Ot, po prostu prawdziwych artystów, którzy może nie zawsze trafiają ze swoimi pomysłami w dziesiątkę, ale nie można im zarzucić, że nie próbowali.
Marta Wawrzyn: David Simon
Podobnie jak Mateusz, doceniam twórców wyrazistych, niekonwencjonalnych i przełamujących bariery, na czele z Hawleyem, Lindelofem i Schurem, bogiem amerykańskiej komedii. Dwaj ostatni zresztą zapoznali się ze sobą i stanowią fenomenalny duet na wszelkich panelach poświęconych serialom. Murphy'ego również uwielbiam, ze wszystkimi problemami, które za tym uwielbieniem idą.
Na pewno będę wypatrywać kolejnych produkcji Armanda Iannucciego ("The Thick of It", "Veep", wkrótce "Avenue 5") i jego ucznia Jessego Armstronga ("Sukcesja"), obejrzę wszystko Terence'a Wintera ze starej szkoły HBO ("Rodzina Soprano", "Zakazane imperium"), dam jeszcze jedną szansę Matthew Weinerowi ("Mad Men", a potem koszmarne "The Romanoffs"), jeśli kiedykolwiek wróci, a także Vince'owi Gilliganowi, jeżeli tylko wreszcie wyjdzie poza wyeksploatowany na maksa świat "Breaking Bad". Amy Sherman-Palladino też jest wysoko na mojej liście, podobnie jak Tina Fey, Dan Harmon, Donald Glover, Alan Ball (tak, nadal) i wielu innych.
Ale twórca, który nie zawiódł mnie nigdy i którego kolejne seriale zawsze zaczynam z absolutną pewnością, że będą świetne, jest tylko jeden: David Simon. Współczesny Charles Dickens, mistrz reporterskiego opowiadania w serialach, twórca brutalnych, trudnych do przełknięcia i natychmiast ożywających na ekranie mozaik społecznych. Jego trzy wielkie seriale — "The Wire", "Treme" i "Kroniki Times Square" — są podobne pod względem formy i przekazu, choć opowiadają historie bardzo oddalone od siebie geograficznie i czasowo. Wszystkie łączy też to, że przedstawiają grupki bardzo ludzkich bohaterów, którzy nie są może tak skomplikowani jak Tony Soprano czy Walter White, ale z miejsca ich się lubi, choć daleko im do świętych.
Równie godne polecenia są miniserie, "Generation Kill" i "Kto się odważy", znakomicie zapowiada się także "The Plot Against America". Simon jest mi bliski pod względem tematycznym — seriale zawsze najbardziej mnie interesowały jako historie o społeczeństwie, choć wybitnych bohaterów jednostkowych też doceniam — ale również dlatego, że uparcie nie chodzi na pewne kompromisy. Lubi wrzucać widzów w środek niezwykle złożonych światów i krzyczeć "orientuj się!". Większość odpuszcza po jednym, dwóch odcinkach, a Simon dalej robi swoje. I dobrze.