"Watchmen", czyli historia, która się nigdy nie kończy – recenzja finału serialu HBO
Mateusz Piesowicz
16 grudnia 2019, 21:14
"Watchmen" (Fot. HBO)
Przestroga na dzisiejsze czasy, komiksowy odlot, na jaki mógł wpaść tylko Damon Lindelof, a może pokręcona historia miłosna? "Watchmen" było tym wszystkim, także w finałowym odcinku. Spoilery!
Przestroga na dzisiejsze czasy, komiksowy odlot, na jaki mógł wpaść tylko Damon Lindelof, a może pokręcona historia miłosna? "Watchmen" było tym wszystkim, także w finałowym odcinku. Spoilery!
Przez pierwszą połowę 9-odcinkowego sezonu "Watchmen" nie wiedziałem za bardzo, na co dokładnie patrzę. Jasne, były komiksowe nawiązania, jeszcze wyraźniejsze przełożenie tamtejszego świata na współczesne czasy, ale wyłaniający się z tego obraz całości pozostawał fascynującą enigmą. Od momentu pewnej nietypowej podróży w czasie ta zaczęła się jednak klarować, krok po kroku odsłaniając kolejne elementy serialowej układanki i prowadząc wprost do logicznego zakończenia, które odpowiedziało na większość pytań. Ale czy to wystarczy?
Watchmen dostało satysfakcjonujące zakończenie
W pierwszym odruchu chciałbym zakrzyknąć: absolutnie nie! Bo co to jest dziewięć odcinków takiej historii? Kilka godzin przechadzania się po ścieżkach wyobraźni twórcy tego kalibru co Damon Lindelof to zdecydowanie za mało, zwłaszcza że tropów, jakimi mogłaby podążać ewentualna kontynuacja, wcale nie trzeba się na siłę doszukiwać. Przeciwnie, finał pozostawił niejedną furtkę dla dalszego ciągu – tylko z nich umiejętnie skorzystać. Rzecz w tym, że tak naprawdę wcale nie ma takiej potrzeby.
Dlatego też trudno mi mieć jakiekolwiek pretensje wobec samego twórcy, gdy ten twierdzi, że opowiedział już, co chciał i najzwyczajniej w świecie nie ma pomysłu na 2. sezon. Ba, to może być pierwszy przypadek w historii, gdy mimo że serial zakończył się jakiegoś rodzaju cliffhangerem, widzowie nie muszą czuć się oszukani. Prędzej już Angela (Regina King), jeśli okaże się, że nie dość że zupełnie niepotrzebnie połknęła surowe jajko, to jeszcze wyląduje cała mokra w basenie.
My jednak wiedzy, do czego doprowadzi się jej ostatni krok, nie potrzebujemy. Wcześniej otrzymaliśmy bowiem dość wyjaśnień, by czuć się w pełni usatysfakcjonowanymi zakończeniem serialu. Opowieści, która do ostatnich sekund pozostała wierna duchowi komiksu (tam, gdzie było to wymagane, również literze), a także hasłu, że "nic się nigdy nie kończy". Bardzo tu pasującemu i wieloznacznemu – nieważne, czy akurat mówimy o przekazaniu komuś boskiej mocy, czy o potencjalnym skazywaniu świata na nuklearną zagładę.
Finał Watchmen rozwiał wszelkie wątpliwości
A to właśnie w tych dwóch punktach swojej skomplikowanej układanki pozostawili nas twórcy w największym zawieszeniu, wcześniej serwując historię wręcz skupioną na uzupełnianiu luk. "See How They Fly" nie skakało już zatem po wydarzeniach w stylu Doktora Manhattana przeżywającego każdą chwilę swojego życia jednocześnie, lecz grzecznie i chronologicznie prowadziło fabułę z punktu A do punktu B. No może z małymi wyjątkami, w końcu niektóre sprawy trzeba było jeszcze doprecyzować.
Ot choćby niejaką Lady Trieu (Hong Chau), której motywacje i ogólna dziwność stały się o wiele bardziej zrozumiałe, gdy ustaliliśmy ojcostwo. W końcu bycie córką samego Ozymandiasza (Jeremy Irons) zobowiązuje i mniejsza z tym, że ten przekazał swoje geny zupełnie nieświadomie. Ważne, że dziedziczka godnie weszła w ojcowskie buty, zarówno jeśli chodzi o faktyczny geniusz, przeświadczenie o własnej wielkości, jak i swoistą złośliwość (przypomnijcie sobie sceny ze złotą statuą Adriana Veidta, wiedząc już, czym ona naprawdę jest). Prawdziwa córeczka tatusia.
Dodajmy do tego kilka pomniejszych rewelacji dotyczących wydarzeń na Europie czy szczegółów na temat wmieszania się w to wszystko Willa Reevesa (Louis Gossett Jr.) i Cyklopów/Siódmej Kawalerii, a otrzymamy bardzo sensowną całość. Ani przesadnie skomplikowaną, ani nieunikającą pewnych uproszczeń, ale można to twórcom wybaczyć. W końcu mając do dyspozycji boską istotę, która dokładnie znała przebieg wydarzeń, trudno było uniknąć gdzieniegdzie jej wpływu na fabułę.
Efektowne zakończenia w finale Watchmen
Tym bardziej że koniec końców "Watchmen" okazało się w dużym stopniu historią skupioną właśnie na Doktorze Manhattanie (Yahya Abdul-Mateen II), czyniąc go przy okazji jej najtragiczniejszym bohaterem. Teoretycznie wszechmocnym, a w praktyce absolutnie bezsilnym, gdy wypełniając posłusznie swoje przeznaczenie, wydawał się tylko marionetką w rozpisanych już dokładnie w czasie wydarzeniach. Wiedział, że zginie, wiedział też, że miłość jego i Angeli nie otrzyma happy endu, lecz nie mógł nic z tym zrobić. W końcu tak właśnie miało się stać.
W pewnej mierze był zatem obserwatorem wydarzeń podobnym do nas, z tą różnicą, że znał zakończenie, no i sam miał w nim swój z góry określony udział. Można sobie w tym miejscu postawić pytanie: czy w takim razie twórcy przypadkiem nie pozbawiali swojej historii znaczenia? Odpowiedź wbrew pozorom nie jest taka oczywista, przynajmniej nie we wszystkich aspektach.
Bo spójrzmy na wyznawców supremacji białej rasy, których długo serial malował na największe tutejsze zagrożenie. W finale sprowadzono ich wręcz do roli żartu. Niebezpiecznego i jak najbardziej rzeczywistego, ale w gruncie rzeczy równie absurdalnego, jak widok senatora Keene'a (James Wolk) w czarnych gatkach, obwieszczającego, że nie będzie już więcej przepraszał za swój kolor skóry. Czy to znaczy, że twórcy zbagatelizowali problemów rasistów? Skądże znowu, po prostu dali im dokładnie to, co im się należało – koniec, bez przeceniania ich znaczenia, na które ta banda idiotów zwyczajnie nie zasłużyła.
A czy zasłużyła na nie Lady Trieu? Na pewno nikt nie powinien mieć wątpliwości, że szkody wyrządzone przez piekielnie inteligentną kobietę z kompleksem Boga, gdyby dać jej prawdziwie boskie możliwości, mogłyby być ogromne. Nieporównywalnie większe nawet od tych dokonanych przed laty przez jej ojca, o czym zresztą on sam wiedział najlepiej. Przesunięcie punktu ciężkości kulminacyjnych momentów finału w jej stronę było zatem zrozumiałe i przyniosło sporo wrażeń (oraz kolejny deszcz kałamarnic), co jednak nie zmienia faktu, że również i to nie było tutaj najistotniejsze.
Watchmen – tragiczny koniec historii miłosnej
To miano należy się bowiem bolesnemu zakończeniu historii Jona/Cala i Angeli, raz jeszcze udowadniając, że nawet w najbardziej pokręconych opowieściach stworzonych przez Lindelofa zawsze jest miejsce na zwykłe ludzkie emocje. Takie jak te towarzyszące pożegnaniu wspomnianej pary, z nim przeżywającym w tej samej chwili każdy wspólnie spędzony moment. Kto by się wówczas przejmował jakimś tam ratowaniem świata?
Zwłaszcza że jak słusznie zauważyła Laurie (Jean Smart), ludzie ciągle mówią o jego końcu, a ten jednak jakoś nie nadchodzi. I sądzę, że podobnie będzie także w tym przypadku, nawet jeśli prawda o wielkiej kałamarnicy z innego wymiaru wyjdzie wreszcie na jaw. Bo znów powtórzę za Doktorem Manhattanem: nic się nigdy nie kończy.
Zatem nawet gdy historia jego i Angeli dobiegła końca, za rogiem już czai się następna. Może z nią w zupełnie nowej roli, a może z kimś zupełnie innym, kto znów będzie próbował leczyć własny strach i ból za pomocą maski. Czy zobaczymy ją na ekranie, pozostaje otwartą kwestią i jeśli mam zgadywać, to prędzej czy później w jakiś sposób do tego dojdzie. A czy jest to konieczne? Wątpię, ten omlet naprawdę nie wymaga rozbijania kolejnych jajek.