Nasze największe serialowe rozczarowania 2019 roku
Redakcja
23 grudnia 2019, 15:08
"Wiedźmin" (Fot. Netflix)
Jeszcze więcej seriali platform streamingowych, gigantyczne projekty z hollywoodzkimi gwiazdami i bardzo niewiele tytułów rzeczywiście wartych uwagi. Oto nasze tegoroczne serialowe rozczarowania — od "Gry o tron" po "Wiedźmina".
Jeszcze więcej seriali platform streamingowych, gigantyczne projekty z hollywoodzkimi gwiazdami i bardzo niewiele tytułów rzeczywiście wartych uwagi. Oto nasze tegoroczne serialowe rozczarowania — od "Gry o tron" po "Wiedźmina".
Netfliksowa strategia — trzy sezony i koniec
Netfliksowe seriale to z roku na rok coraz większe rozczarowania. W tym roku doszedł jednak jeszcze jeden powód, by nie przywiązywać się do produkcji tej platformy — Netflix nie tylko wprowadził strategię kasowania niemal wszystkiego po trzech sezonach, ale też mocno utrudnił przejmowanie niechcianych seriali przez inne stacje. Mogliśmy się o tym przekonać na przykładzie cudem uratowanego przez kablówkę Pop "One Day at a Time", od którego ta dyskusja się zaczęła.
A potem grono dobrych produkcji, które zostały wyrzucone w błoto, tylko się powiększało — do "One Day at a Time" i seriali Marvela doszły "Santa Clarita Diet", "The OA", "Tuca i Bertie", "Ania, nie Anna" i inne. Zakończony zostanie także "BoJack Horseman", choć twórca ewidentnie chciał jeszcze kilku sezonów. Ale ich nie dostał i inni, którzy przychodzą do Netfliksa z pomysłami na wartościową rozrywkę, również ich nie dostaną. Kontynuowane będą prawdopodobnie tylko giganty, jak "Stranger Things" i być może "Wiedźmin", jeśli jakimś cudem trafi do mainstreamu.
Informacje, które wyszły na jaw przy okazji kasacji "One Day at a Time", są naprawdę niepokojące, bo oznaczają pozbawienie twórców szansy na opowiedzenie jakiejkolwiek historii na własnych warunkach. Trzy sezony po 10 odcinków — to ma być nowa norma. "Krótsze sezony są uważane za optymalne w konsumpcji, a wszelkie dodatkowe odcinki powyżej 10 w sezonie nie dodają żadnej wartości, czyli są niepotrzebnym wydatkiem dla stacji" — pisał o tym serwis Deadline, a nam na Serialowej naprawdę niełatwo jest pogodzić się z faktem, że widz ma służyć do konsumowania. [Marta Wawrzyn]
Finałowy sezon Gry o tron
Od czego by tu zacząć? Może od miejscami wręcz niedorzecznego scenariusza, którym duet Benioff i Weiss zapracował sobie na ksywkę "Dumb and Dumber"? Albo całego mnóstwa dróg na skróty, jakie obrali twórcy w ostatnim sezonie serialu, poświęcając tym samym resztki sensownej historii na rzecz widowiska? A może jednak od Starbucksowej wtopy, którą w normalnych okolicznościach uznalibyśmy za zabawną wpadkę, a która tutaj urosła do rangi symbolu wysokobudżetowej amatorszczyzny?
Tak naprawdę wymieniać można by jeszcze długo, bo skala rozczarowania, jaką okazał się 8. sezon "Gry o tron", przerosła wszelkie oczekiwania. Również nasze, bo przecież jeszcze początek finałowej odsłony flagowej serii HBO nie zapowiadał katastrofy – przeciwnie, wydawało się, że plan twórców, choć niepozbawiony wad, ma jednak sens, a przede wszystkim jest dość konsekwentnie realizowany. Do czasu.
I mniejsza już nawet z wyznaczaniem momentu, gdy wszystko się posypało. Czy była to stoczona w egipskich ciemnościach bitwa, czy przemiana Daenerys w Szaloną Królową i kompletną idiotkę za jednym zamachem, czy jeszcze coś innego. Wtedy i tak było już za późno, by cokolwiek naprawić. Błędy zostały popełnione znacznie wcześniej, gdy "Gra o tron" została najzwyczajniej w świecie źle rozplanowana, a czego efekty oglądaliśmy w pędzącej na złamanie karku końcówce. Może i logicznej pod względem dokonanych przez twórców wyborów i losów poszczególnych postaci, ale nijak niepotrafiącej ich sprzedać na ekranie.
Tak oto serial, który bez wątpienia zmienił oblicze telewizji i mimo wszystko zasłużył na wielkie uznanie, na sam koniec był dosłownie o krok od dokonania jeszcze jednego cudu. Rozmienienia swojej legendy na drobne i sprawienia, że wszystko, za co przez lata kochał go cały świat, poszłoby z dymem jeszcze szybciej niż Królewska Przystań. Ostatecznie została "tylko" paskudna skaza na całości i może jednak lepiej, że skończyło się na siedmiu odcinkach – kto wie, czym poskutkowałyby kolejne. [Mateusz Piesowicz]
2. sezon Wielkich kłamstewek
Najpierw gwałtowny skok, a potem równia pochyła – tak można by scharakteryzować nasze odczucia wobec 2. serii "Wielkich kłamstewek". Podchodziliśmy do nowych odcinków ostrożnie, bo przecież na logikę nie powinno ich być. Poprzedni sezon stanowił zamkniętą całość, wyczerpał materiał z książki Liane Moriarty, trafił na wysokie pozycje w rankingach roku 2017 i na tym miało się zakończyć. No ale przecież miał cudowną obsadę, a przed 2. serią doszły tu jeszcze dwa wielkie słowa. Meryl. Streep.
I na początku zapowiadało się na hit, nie na rozczarowanie. Wybitne aktorki, w jeszcze poszerzonym składzie, naprawdę miały co grać, gdy "piątka z Monterey" próbowała równocześnie ukrywać prawdę o śmierci Perry'ego, pielęgnować trudne przyjaźnie i przepracować traumy. Indywidualne historie dobrze splatały się w jedną mocną psychologicznie opowieść, a kontynuacja wydawała się pomysłem rewelacyjnym, na pohybel niedowiarkom.
Potem coś się zaczęło psuć. Paliwa w postaci gry aktorskiej starczyło i tak na długo, ale zaczęliśmy dostrzegać, że scenariusza było tu tylko na mocny rozpęd, nie na całą drogę. Popisy Nicole Kidman, starcia poszczególnych bohaterek z nieprzeniknioną Mary Louise, soczyste monologi Renaty przyciągały nas co tydzień przed ekran, a pełna rozmachu impreza dziecięca w stylu disco miała swój pokręcony urok. Ale fabularnie i emocjonalnie "Wielkie kłamstewka" stawiały na recykling lub ucieczkę w absurdalne pomysły.
Słabych wątków z Bonnie i paru nieprzekonujących konfliktów między różnymi postaciami, czy to w przyjaźni, czy to w małżeństwie, nie dało się całkiem zignorować. Jasne, nadal było tu dość aktorskiego talentu i dobrze pokazanych traum, także tych przechodzących na kolejne pokolenie, żebyśmy nie porzucili "Wielkich kłamstewek". Wciąż czerpaliśmy z oglądania jakąś przyjemność. Jednak porównując tę serię z poprzednią i myśląc o potencjale, jaki był marnowany, zaczęliśmy trochę narzekać. Kiedy zaczął się mało spójny proces sądowy, nasze "wyroki" przechylały się już raczej w stronę rozczarowania, a finał nie dał rady tego zmienić. [Kamila Czaja]
El Camino, czyli film zaledwie poprawny
Wiem, że wystawiłam filmowi "El Camino" pozytywną notę i będę jej bronić, ale z perspektywy czasu myślę, że epilog historii Jessego Pinkmana był zwyczajnie niepotrzebny. Owszem, Vince Gilligan zrobił wszystko jak należy i w zasadzie trudno sobie wyobrazić inne zakończenie, bo zabicie Jessego czy wsadzenie go za kratki byłoby zwykłym okrucieństwem.
Ale na tym polega część problemu — "jak należy" nie pasuje do wybitnego serialu, jakim było "Breaking Bad". Serialu, w którym chaos biorący się stąd, że zwykły gość w średnim wieku postanowił zostać narkotykowym królem, napędzał fabułę. Byliśmy na każdym kroku zaskakiwani, oszałamiani i wyprowadzani w pole. Bohaterowie robili rzeczy, o które ich nie podejrzewaliśmy, fundując nam jazdę bez trzymanki. Akcyjniak w różnego rodzaju odsłonach przeplatał się z mocnym dramatem psychologicznym. To było coś wielkiego i niezwykłego.
"El Camino" jest za to bardzo zwykłym ostatnim rozdziałem tej historii. I choć ogląda się go dobrze, a do tego trudno jest wyobrazić sobie, co można by tutaj zrobić inaczej, to jednak lekkie rozczarowanie jest. [Marta Wawrzyn]
Wybory Paytona Hobarta
Gdy zacząłem się zastanawiać, czy bardziej drażni mnie sam serial, czy może jednak jego okropny polski tytuł, był to wyraźny sygnał, że coś poszło nie tak. I bynajmniej nie chodzi mi o karkołomny pomysł, że "Wybory Paytona Hobarta" brzmią lepiej od "The Politician" – to od początku było skazane na porażkę. W przeciwieństwie do pierwszej netfliksowej produkcji Ryana Murphy'ego, mającej w triumfalny sposób rozpocząć współpracę jednego serialowego giganta z drugim.
Daleko mi oczywiście do stwierdzenia, że ta jest już z góry skazana na porażkę. Ba, nawet nieszczęsne "Wybory Paytona Hobarta" mogą jeszcze wyjść na prostą, bo zdaje się, że najgorsze ten serial ma już za sobą. Ale że właśnie za to "najgorsze" trafił na naszą listę, to nie będziemy wybiegać w przyszłość. Skupmy się na teraźniejszości, która jest dość bolesna i każe całkiem słusznie nazwać najnowsze dzieło Murphy'ego jedną z najbardziej irytujących rzeczy, jakie widzieliśmy w tym roku.
Można "Wybory Paytona Hobarta" podsumować krótko: są wszystkim tym, co powinno nas od zawsze denerwować w twórczości Ryana Murphy'ego, ale czego do tej pory udawało mu się uniknąć. Rozsądnie dawkując własne szaleństwa, producent skutecznie utrzymywał bowiem delikatną równowagę między autentycznymi emocjami, a absurdalnym i przerysowanym do granic możliwości stylem. Tym razem te granice zostały jednak przekroczone tak wyraźnie, że nawet będąc wielkim zwolennikiem Murphy'ego, trudno go obronić.
I choć zalet serialu nie trzeba szukać pod mikroskopem (fantastyczny Ben Platt, musicalowe wstawki), nie zmienia to w najmniejszym stopniu faktu, że całość jest trudną do zniesienia, pustą i efekciarską bzdurką, niezasługującą nawet na miano guilty pleasure. Jeśli Murphy chciał za jej pomocą sprawdzić, do czego dokładnie może się posunąć, a co nawet jemu nie ujdzie na sucho, to teraz powinien mieć już całkiem dobre pojęcie. Tylko czemu widzowie musieli robić za króliki doświadczalne? [Mateusz Piesowicz]
Opowieść podręcznej całkiem straciła impet
Pół roku po emisji 3. sezonu "Opowieści podręcznej" nie potrafię sobie przypomnieć ani finału, ani choćby jednego szczegółu fabularnego, który zrobiłby na mnie wrażenie. I to nie dlatego, że coś mam nie tak z pamięcią. Tam nie było nic wartego zapamiętania. Schematy, schematy i jeszcze raz schematy — co z tego, że osadzone w niby niezwykłym świecie.
Serial, który kiedyś oglądaliśmy z mieszanką zachwytu i przerażenia, w trakcie drugiego i trzeciego sezonu całkiem stracił siłę rażenia. Bohaterów wciśnięto w sytuacje trudne do wyjaśnienia, jeśli zakładamy, że w ich świecie obowiązują resztki zdrowego rozsądku, a z drugiej strony stało się to zwyczajnie nudne.
Opierając się na postaci June (Elisabeth Moss) i nie pozwalając jej opuścić Gileadu, kiedy logika na to wskazywała, "Opowieść podręcznej" popełniła błąd. Jasne, trudno jest zrezygnować z takiej aktorki jak Moss i skoczyć prosto w nieznane. Ale dokładnie to trzeba było zrobić — wprowadzić kolejną podręczną, która snułaby swoją mroczną opowieść. W zamian postawiono na bieganinę w kółko, banały i unikanie konsekwencji w świecie, w którym podobno za najmniejsze przewinienie grozi drastyczna śmierć. To już nie jest serial, który ma coś świeżego do powiedzenia, to jedna z wielu średnich telewizyjnych dystopii. [Marta Wawrzyn]
Start platformy Apple TV+
Oczekiwania były bardzo wysokie, ale trudno powiedzieć, że oparte na kruchych podstawach. Nazwiska reżyserów i aktorów zaangażowanych z zapowiadane szumnie pierwsze seriale Apple TV+ mogły oszołomić. Przypominały raczej listy nominowanych do najważniejszych nagród filmowych niż wykaz osób zaangażowanych w zaledwie parę projektów nowej platformy. I chociaż potem doniesienia o cenie, 24,99 zł za bardzo na początku niewielki katalog, nieco studziły zapał, to przecież wciąż istniała możliwość, że seriale spełnią oczekiwania na tyle, że warto za nie zapłacić nawet jeszcze więcej.
Nie, nie spełniły. Intensywny weekend, który spędziliśmy nad nowościami Apple'a obfitował w rozczarowania, na szczęście rozłożone między poszczególnych recenzentów, bo ani czasowo, ani pod względem wątpliwej jakości seansów nikt nie zniósłby takiej dawki sam. "The Morning Show" ma podobno wielu zwolenników, ale według nas to serial, który każe zatęsknić za wcale nieidealnym "Newsroomem" Sorkina, zwłaszcza gdy tak przecież dobra obsada wykrzykuje banalne treści. Kosmiczne "For All Minkind" jak na wielkie obietnice wypadło po prostu średnio. "See" okazało się porażająco drogą "wydmuszką". I tylko Marcie trafiło się trochę radości przy uroczej "Dickinson", która jednak nawet do naszej 10 najlepszych nowości roku się nie zmieściła.
Byliśmy wytrwali, recenzowaliśmy kolejne produkcje Aplle TV+, ale i tu czekał nas zawód. Klimatyczne, świetnie obsadzone, ale niewyróżniające się niczym wyjątkowym "Servant" i "Truth Be Told" nie zatarły złych wrażeń z pilotowego weekendu. Całkiem możliwe, że apple'owska dokumentalna opowieść o słoniach ("Królowa słoni") oraz ich wariacja na temat Snoopy'ego ("Snoopy w kosmosie") są lepsze. I możliwe, że wśród całej masy zapowiadanych projektów znajdzie się wreszcie coś wybitnego. Ale póki co średnia z tego, co widzieliśmy, jest, w najlepszym razie, właśnie średnia. A jeżeli policzyć wynik proporcjonalnie do budżetów i nazwisk, którymi Apple TV+ się chwali, to ocena będzie naprawdę niska. [Kamila Czaja]
Średni brytyjski rok
Pamiętacie jeszcze, że na samym początku roku oglądaliśmy 5. sezon "Luthera"? A nieco później na ekranach zawitał ponownie detektyw Baptiste, którego tak polubiliśmy za czasów "The Missing"? Albo że swego czasu mieliśmy naprawdę spore oczekiwania choćby wobec "Dobrego omenu" czy "Katarzyny Wielkiej"? Bo my przypomnieliśmy sobie o tych i innych tytułach, z pewnym zaskoczeniem zauważając, że sporo naszych tegorocznych rozczarowań ma brytyjskie korzenie.
Nie chcemy rzecz jasna w stu procentach generalizować, bo to nie tak, że Brytyjczycy mają za sobą rok, o którym powinni jak najszybciej zapomnieć. Skądże, była przecież cudowna "Fleabag", były "Rok za rokiem" i "Gentleman Jack", były inne, te głośne i te skromniejsze produkcje. Całościowo nie możemy jednak pozbyć się wrażenia, że serialowa Wielka Brytania miewała znacznie lepsze okresy i bynajmniej nie miało to miejsca w telewizyjnej prehistorii.
Szukając przyczyn tego zawodu poza już wymienionymi, trafiliśmy również na kontynuacje seriali, które całkiem niedawno absolutnie nas oczarowały. Weźmy "Obsesję Eve", która w 2. sezonie wprawdzie wciąż bawiła, ale nie zafundowała emocjonalnego rollercoastera na poziomie poprzednika. Albo podobny przypadek "The End of the F***ing World", potwierdzającego również, że ciąg dalszy nie był tej historii niezbędny. Nie wspominając nawet o "Black Mirror", które zasłużyło sobie na osobny punkt.
W teorii spadek jakości może wydawać się nieznaczny, w praktyce jest jednak odczuwalny. Szczególnie przy braku klasowych następców, którzy gwarantowaliby jeśli nie podobny poziom, to chociaż świeże pomysły. Tych natomiast albo nie było wcale ("Temple", "The Widow"), albo okazywały się niewypałem ("MotherFatherSon"). Nawet wśród dramatów kostiumowych próżno szukać czegoś wyrastającego ponad znaną brytyjską solidność ("Świat w ogniu: Początki", "Les Miserables"). Każdemu może się zdarzyć nieco słabszy rok? Mamy nadzieję, że to właśnie ten przypadek. [Mateusz Piesowicz]
Wiedźmin, czyli kolejny netfliksowy półprodukt
Krytycy swoje, widzowie swoje, Lauren S. Hissrich też swoje — i pozwolicie, że ja również zostanę przy swoim. Po obejrzeniu, a dokładniej przemęczeniu całego "Wiedźmina" mam jeszcze mniej dobrego do powiedzenia o tym serialu, niż w mojej recenzji pierwszych pięciu odcinków. Daje radę Calanthe, daje radę piąty odcinek, ze spotkaniem Geralta i Yennefer, a do tego miło było zobaczyć zamek z rodzinnych okolic w finale sezonu. Ale na tym plusy się kończą.
"Wiedźmin" to kolejna produkcja Netfliksa, która jedynie udaje serial premium. Chaotyczny scenariusz, który zabija to, co najlepsze w książkach Andrzeja Sapkowskiego, niezrozumiałe zmiany w stosunku do oryginału, efekty specjalne jak z "Xeny" — 20 lat może byśmy mogli się cieszyć, że taki "Wiedźmin" w ogóle powstał. Dzisiaj telewizja już poszła do przodu, mieliśmy nie tylko "Grę o tron", ale i kilka innych serialowych superprodukcji. Nie ma sensu zgadzać się na bylejakość.
A przynajmniej my się na nią nie zgadzamy. Z redakcji Serialowej tylko ja byłam w stanie przebrnąć przez wszystkie odcinki. Zarówno Mateusz, który słabo pamięta fabułę sagi Sapkowskiego, jak i Kamila, która zna ją świetnie, porzucili serial po dwóch, trzech odcinkach. I moim zdaniem dokładnie na to ta produkcja zasługuje. [Marta Wawrzyn]
Przeciętny 5. sezon Black Mirror
Wspominacie niekiedy czasy, gdy nowe odcinki "Black Mirror" stanowiły towar deficytowy? Gdy czekało się na nie w wielkim napięciu, a po premierze zachwyty i dyskusje przeplatały się z narzekaniem, że jest ich tak mało? My tak, bo dzisiaj, kiedy kolejnymi odsłonami antologii Charliego Brookera jesteśmy raczeni z netfliksową regularnością, coraz bardziej tęsknimy za okresem, w którym mniej znaczyło więcej.
A w tym roku tęsknota dała nam się we znaki tym mocniej, że zobaczyliśmy wreszcie wyraźnie, iż nawet twórca takiego kalibru co Brooker nie może bez przerwy czarować błyskotliwymi pomysłami. Oczywiście, zwiastuny obniżki formy były widoczne już wcześniej, bo przecież zarówno poprzedni sezon (z pewnymi wyjątkami), jak i "Bandersnatch" trudno zaliczać do najlepszych momentów serii. Trzy tegoroczne odcinki jednak nie tylko przedłużyły słabszy trend, ale też w dużym stopniu odarły "Black Mirror" z wyjątkowości.
Tej na dobrą sprawę doszukiwać się można tylko w "Striking Vipers" – jedynym odcinku 5. sezonu, który zdołał nas zaskoczyć, znów wykorzystując koncept wirtualnej rzeczywistości w nietypowy sposób. Niby w porządku, ale gdyby postawić tę godzinę obok "San Junipero" czy "Be Right Back", widać że to jednak poziom niżej. Tylko co w takim razie powiedzieć o "Smithereenach" oraz "Rachel, Jack i Ashley Too"? Odcinkach, od których premiery minęło ledwie pół roku, a mimo tego trudno przypomnieć sobie, o czym właściwie były?
Pewnie, klasyczny thriller ze świetnym Andrew Scottem w roli głównej i lekka rozrywka w towarzystwie Miley Cyrus nie są najgorszymi rzeczami, jakie nas ostatnio spotkały. Nie są to jednak również standardy, do jakich przyzwyczaiło nas "Black Mirror". I właśnie dlatego mamy nadzieję, że Charlie Brooker zafunduje sobie porządny urlop i wróci w formie, za jaką go niezmiennie uwielbiamy. [Mateusz Piesowicz]