"Opowieść wigilijna", czyli Scrooge na kozetce — recenzja miniserialu twórcy "Peaky Blinders"
Kamila Czaja
24 grudnia 2019, 10:34
"Opowieść wigilijna" (Fot. BBC)
Nowoczesna, choć wciąż osadzona w XIX-wiecznym Londynie "Opowieść wigilijna" to odważny projekt. Miniserii Stevena Knighta nie brakuje oryginalnych pomysłów, ale w kilku przypadkach są one wyraźnie chybione.
Nowoczesna, choć wciąż osadzona w XIX-wiecznym Londynie "Opowieść wigilijna" to odważny projekt. Miniserii Stevena Knighta nie brakuje oryginalnych pomysłów, ale w kilku przypadkach są one wyraźnie chybione.
"Opowieść wigilijna" Stevena Knighta ("Peaky Blinders", "Tabu") już w zwiastunach wyglądała mocno ryzykownie. Przede wszystkim do razu było widać, że szykuje się opowieść bardziej właśnie Stevena Knighta niż Charlesa Dickensa. Odmłodzony Ebenezer Scrooge (Guy Pearce), raczej konwencja grozy niż moralizatorskiej historii z duchami w instrumentalnych rolach, zapowiadane uwspółcześnienie fabuły, by trafiała do XXI-wiecznego odbiorcy…
Wyszło to średnio, ale nie dlatego, że nijako. "Opowieść wigilijna" Anno Domini 2019 jest średnia, bo składają się na nią i elementy naprawdę udane, i takie, o których lepiej jak najszybciej zapomnieć. To utrudnia ocenę, bo seans jest raczej skokowy, od fascynacji do irytacji i parę razy tam i z powrotem.
Opowieść wigilijna i skomplikowany Scrooge
Sprawdza się Pearce. Jego Scrooge to cyniczny biznesmen, ale i człowiek z głęboką traumą i zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi. Postać zdecydowanie paskudna, jeśli popatrzeć na czyny, ale równocześnie niepozbawiona ironicznego błysku. Oglądając takiego Scrooge'a, myślałam przede wszystkim o bardziej demonicznej wersji Gregory'ego House'a, mniej o książkowym pierwowzorze przechodzącego przemianę skąpca i mizantropa.
W psychologicznym portretowaniu Ebenezera i kolejnych etapów jego wspomaganej z zaświatów introspekcji nowa "Opowieść wigilijna" jest najciekawsza. Zwłaszcza wtedy, gdy rozgrywa się tu wszystko mocno teatralnie, a wspomnienia nawiedzają bohatera w minimalistycznej przestrzeni jego biura lub domu, wydarzenia pokazane na ekranie są nieco umowne. Bardziej przypomina to brutalną psychoterapię niż tradycyjnie kojarzone z dziełem Dickensa podróże w czasie w towarzystwie kolejnych duchów.
Te oczywiście też dostajemy, ale to już mniej udany element miniserialu. O ile bardzo rozbudowana część poświęcona Duchowi Zeszłych Świąt (Andy Serkis, znany z roli Golluma) sprawdza się jako pokazanie motywacji Scrooge'a, nawet jeśli nieszczęścia w jego dzieciństwie chyba nadmiernie skumulowano, tak kolejne dwie wizyty są trochę za krótkie i zbyt schematyczne, mimo że w przypadku obsadzenia Ducha Obecnych Świąt zastosowano dodający wszystkiemu emocjonalnej siły zabieg. Zresztą im dalej, tym gorzej, więc Duch Przyszłych Świąt (Jason Flemyng, "Pennyworth", "The Missing") przychodzi już w momencie, kiedy całej tej prawie trzygodzinnej opowieści ma się już raczej dość.
Opowieść wigilijna – i zdecydowanie za długa
Miniserial BBC i FX jest za długi. Obszernie rozbudowując wątki poboczne, przesadzono. Poznajemy bliżej rodzinę Cratchitów, której Knight dał znacznie większą rolę niż służenie za przykład szlachetnej biedy oraz wprowadzenie na scenę nieszczęsnego Timmy'ego. O ile jednak wątek czegoś, co dziś nazwalibyśmy mobbingiem, między Scrooge'em a Bobem (Joe Alwyn) to naprawdę interesująca psychodrama, tak cały dziwaczny, naciągany wątek z Mary (Vinette Robinson, "Sherlock") przyprawiał mnie albo o ziewanie, albo o zgrzytanie zębami.
Lepiej wyszło zaakcentowanie kwestii walki klasowej. Okrucieństwa kapitalizmu w wersji Scrooge'a udawały się raz lepiej, raz gorzej, ale ten aspekt miniserii faktycznie wybrzmiał jako ważny współcześnie. A nie trzeba było go dopisywać na siłę, bo tkwi u fundamentów oryginału, nawet jeśli lepiej kojarzymy wizyty duchów czy kołatkę z głową Marleya (mnie akurat ten element bardzo mocno utkwił w pamięci ze szkolnej lektury i kolejnych adaptacji).
Skoro już mowa o Jacobie Marleyu (Stephan Graham, "Zakazane imperium, "Tabu"), to jego rolę też rozbudowano, ale sceny związane z czyśćcem i objaśnianiem zmarłemu przyjacielowi Scrooge'a, o co w tym wszystkich chodzi, nie wypadły przekonująco. Kilka dobrych dialogów to za mało, by uzasadnić poświęcenie aż tylu scen wątkom, które kojarzyły mi się z odbieraniem misji przez Froda we "Władcy Pierścieni", a momentami były niezamierzenie komiczne.
Opowieść wigilijna i nadmiar pomysłów
"Opowieść wigilijna" miesza wiele konwencji. O ile psychologiczny dramat, klasyczny horror, satyra wychodzą przeważnie nieźle, tak chwilami banalny humor, pójście w absurd bardziej pasujący do "Dobrego omenu", siłowe wprowadzanie, dopisanej do prostej w sumie historii Dickensa, krytyki społecznej opartej na tematach kluczowych dziś (pedofilia, molestowanie, emancypacja) słabo się tu komponuje z całością.
Gdyby miniserial zdecydował się, czym przede wszystkim chce być – bergmanowską operacją na żywej psychice? opowieścią niesamowitą w stylu Poego? realistycznym obrazem wyzysku klasowego? parodystyczną wizją życia po śmierci? – powstałaby całkiem ciekawa, a na pewno spójniejsza wersja znanej historii. A tak mamy raczej chaos, zbitek dobrych i złych pomysłów, który wciąga przez pierwszą godzinę, maksymalnie dwie. Potem z wysiłkiem brnie się do końca, gdy "Opowieść wigilijna" coraz bardziej przypomina autoparodię lub po prostu czytankę.
Jest tu dobre aktorstwo, XIX-wieczny Londyn, zapadająca w pamięć muzyka, parę udanych pomysłów fabularnych i wizualnych, kilka dobrych ripost. Niektóre filozoficzne wstawki wypadają całkiem nieźle, na przykład rozważania Scrooge'a o prymacie rozumu czy refleksja nad wpływem przeszłości na przyszłość, ale – podobnie jak jednemu z recenzentów amerykańskich – nasuwała mi się myśl, że "Dobre Miejsce" już to wszystko "przerobiło", tyle że głębiej i lepiej.
Opowieść wigilijna, czyli seans nieobowiązkowy
W najlepszych momentach "Opowieści wigilijnej", idąc w głąb psychiki bohatera i dając Pearce'owi coś do zagrania, Knight przypomina, że jest twórcą świetnego "Locke'a", w którym cały pasjonujący film to jazda bohatera samochodem i rozmowy przez telefon. Niestety co najmniej równie często scenarzysta (reżyserem miniserii jest Nick Murphy, znany choćby z "The Hot Zone") przypomina, że zrobił też dzielące widzów w opiniach, ale moim zdaniem zwyczajnie nudne "Tabu" oraz chóralnie krytykowane za przerost budżetu nad treścią "See".
Ogólnie seansu nie żałuję, mimo że zastrzeżeń mam sporo, a oglądanie trzeciej godziny wynikało już bardziej z obowiązku. Dla widzów szukających świątecznych produkcji o wyrazistej strukturze i ciepłym przekazie, zwolenników szacunku dla klasyki i tych, którym szkoda czasy na rzeczy momentami świetne, ale często fatalne, będzie ta nowoczesna "Opowieść wigilijna" stratą czasu. Natomiast wielbiciele reinterpretacyjnych eksperymentów, nawet tych nie do końca zakończonych sukcesem, albo po prostu fani Knighta i/lub Pearce'a mogą tu znaleźć coś dla siebie.