10 najlepszych seriali roku wg Mateusza Piesowicza
Mateusz Piesowicz
27 grudnia 2019, 12:01
"Watchmen" (Fot. HBO)
Sporo jasnych punktów, parę rozczarowań i mnóstwo pożegnań, ale nade wszystko dużo nijakości. Nie był to mój ulubiony serialowy rok, jednak trochę z niego zapamiętam.
Sporo jasnych punktów, parę rozczarowań i mnóstwo pożegnań, ale nade wszystko dużo nijakości. Nie był to mój ulubiony serialowy rok, jednak trochę z niego zapamiętam.
W tym miejscu powinno nastąpić tradycyjne wylewanie żali na to, jak trudno jest upchnąć w dziesiątce cały rok. A po nim lista tytułów, które odrzuciłem, choć sobie na taki los nie zasłużyły. I co to w ogóle za obyczaj, żeby ograniczać się do top 10? Top 20 to minimum, top 50 byłoby rozwiązaniem zdroworozsądkowym. Przynajmniej w poprzednich latach, bo minione dwanaście miesięcy kazało mi coroczne narzekania zweryfikować.
Na pewno największy udział miał w tym Netflix, zalewając nas nowościami, których zdecydowaną większość można było opisać różnymi synonimami słowa przeciętność. Znacznie lepszym stosunkiem jakości do ilości wykazało się HBO, nie unikając pojedynczych wpadek, ale pokazując, że można. Reszta to skoki od przypadku do przypadku, bo niektórzy, jak amerykańskie sieciówki, ewidentnie się zwijają, nie wytrzymując starcia z nowymi graczami na rynku, a inni dopiero szykują na poważną wojnę streamingową.
A że ta nas czeka, to jasne, więc wybrać dziesiątkę najlepszych będzie jeszcze trudniej. O ile bardziej adekwatne nie będzie już mówienie o wyławianiu pojedynczych wartych uwagi sztuk z oceanu nijakości. Bądźmy jednak dobrej myśli. Skoro teraz się udało, a wybór przysporzył mi nawet pewnych problemów (gdzie brakowało przekonania, decydował sentyment), to może jednak nie będzie źle.
Jeszcze słowo o pominiętych. "Sukcesję" doceniam, bo niewiele jest aktualnie lepiej napisanych i zagranych dramatów, ale nie był to serial, który bym choć w małym stopniu zwyczajnie polubił. "Ciemny kryształ: Czas buntu", Orange is the New Black" i "Sex Education" były blisko, "Barry", nieodżałowane "Na wylocie" i "Niewiarygodne" trochę dalej. Liczne zalety pozostałych nie wystarczyły, by nie odpadli w przedbiegach. Co w takim razie zostało?
10. Veep
Nie mogłem pominąć ostatniego sezonu najlepszej politycznej satyry w telewizji, choć to nie tak, że jej finałowa odsłona była wyraźnie lepsza od wcześniejszych. Jeszcze bardziej pokręcona, cyniczna i przerażająca, to się zgadza. Twórcy musieli wszak dopasować poziom absurdu do rzeczywistości, która zaczęła niebezpiecznie zbliżać się do tej serialowej. Ale pomijając ten przykry aspekt, "Veep" znów bawił w ostrym i pozbawionym zahamowań stylu, jeszcze raz udowadniając, że nie ma granic, jakich Selina Meyer by nie przekroczyła. Ku mojej radości i czyjejś zgubie.
9. Mr. Robot
Rzutem na taśmę wylądował tu zakończony przed ledwie kilkoma dniami serial Sama Esmaila, ale miejsce w dziesiątce nie jest zasługą posiadania go na świeżo w pamięci. Mógłby wprawdzie finałowy sezon "Mr. Robot" być nieco krótszy albo darować sobie pewien kontrowersyjny pomysł, jednak jako całość pozostawił po sobie na tyle dobre wrażenie, że nie czuję, bym ciągnął go za uszy, umieszczając wśród najlepszych. Bo niby czemu, skoro ostatnie odcinki znów wyróżniały się na tle konkurencji, pokazując, że telewizja może być miejscem na odważne decyzje twórcze, opowiadając przy okazji wciągającą historię. Do tego bardzo ludzką i poruszającą, za to wcale nie taką rewolucyjną, na jaką się swego czasu zapowiadało. Czy to przypadkiem nie jest krok w tył? Według mnie wręcz przeciwnie.
8. Legion
Kolejne miejsce, kolejne pożegnanie. O tyle dla mnie szczególne, że mowa o serialu, który kiedyś moje zestawienie wygrywał i choć nigdy już do podobnego poziomu nie wrócił, jedyny w swoim rodzaju był do samego końca. Końca, który raz jeszcze postawił proste emocje nad fajerwerki i bardzo dobrze na tym wyszedł. Oczywiście nie mógł "Legion" odejść całkiem normalnie, więc stylistycznych odjazdów w całym sezonie nie brakowało. Tym razem jednak Noah Hawley jakby nieco się uspokoił i snując piękną opowieść o potrzebie miłości, pokazał, że komiksowe historie mogą być dalekie od banałów, jeszcze zanim za ten temat wziął się ktoś inny.
7. Dobre Miejsce
Specyficzny przypadek, bo tak się złożyło, że na rok 2019 przypadła końcówka 3. sezonu (tuż po genialnym odcinku "Janet(s)") i niepełny sezon 4., urwany akurat, gdy wszedł w decydującą fazę. Nie żeby to, co pomiędzy, było wyraźnie słabsze, ale można mówić o dość pechowym kalendarzu. Na tyle, że wyższa pozycja byłaby przesadą, ale siódma pasuje w sam raz, dobrze odzwierciedlając, jak nakręcane cudownymi pomysłami scenarzystów "Dobre Miejsce" zmierza do wielkiego finału. Serwując po drodze masę emocji, przystępnie podane lekcje filozofii i etyki oraz tonę lekkiego humoru, udowadnia, że nadal nie ma wśród komedii wielkiej konkurencji.
6. Undone
Czy wykonany techniką animacji rotoskopowej nowy serial twórców "BoJacka Horsemana" trafił tu, ponieważ jest zwyczajnie przepiękny? W jakimś stopniu tak – nie bez przyczyny oglądanie krótkiego sezonu zajęło mi ze dwa razy więcej czasu, niż powinno, ciągłe stopklatki zrobiły swoje. Ale to byłoby niesprawiedliwe uproszczenie. Historia Almy, która może potrafi podróżować w czasie i spotykać zmarłego ojca, a może po prostu w nietypowy sposób radzi sobie z problemami, jest czymś więcej, niż animowaną perełką. "Undone" to opowieść, która niezwykłymi środkami dotyka zwykłych spraw, udowadniając, że przekraczać granice wyobraźni można zawsze i wszędzie. I na co komu fantastyka?
5. Russian Doll
Jedyny przedstawiciel Netfliksa na liście to nie jeden z hitów platformy, a skromny komediodramat, który wychodząc od przeżywającej pokręcony "Dzień świstaka" bohaterki, zmierza w sobie tylko znanym kierunku, kończąc tam, gdzie nikt się nie spodziewa. Jest "Russian Doll" po części pokręconą czarną komedią, a po części przejmującym dramatem, który można rozpatrywać na wielu poziomach i wracać do niego, za każdym razem odnajdując coś nowego. Rozmyślając przy okazji nad szeregiem kwestii, które wbrew pozorom z fantastycznym konceptem nie mają dużo wspólnego. Z całkiem zwyczajną codziennością za to już jak najbardziej.
4. Kroniki Times Square
Stała pozycja, bo obecna w mojej dziesiątce co roku, tym razem już niestety po raz ostatni. Za to najwyżej i całkiem zasłużenie, bo finałowa odsłona Simonowej podróży po Nowym Jorku sprzed lat była ukoronowaniem najczęściej gorzkiej jak diabli historii z przemysłem pornograficznym w tle. Mało komu dającym happy end, jeśli już to raczej jakiś jego substytut, ale przy tym w pełni satysfakcjonującym i budzącym całą gamę emocji. Co więcej, na tych właśnie emocjach, klimacie i towarzyszących bohaterom przeżyciach były przez trzy lata "Kroniki Times Square" skupione w większym stopniu, niż na opowiadaniu konkretnej historii prowadzącej z punktu A do punktu B. Warto to docenić, bo nie wątpię, że szybko za takim fabularnym "snuciem się" zatęsknimy.
3. Czarnobyl
Moje gusta nie pokrywają się z odczuciami ogółu szczególnie często, jednak w tym przypadku znaleźliśmy punkt wspólny. No dobrze, nie szalałbym z nazywaniem tego świetnie zrealizowanego dramatu najlepszym serialem w historii, ale w pełni rozumiem, co masowa publika w nim zobaczyła. Twórcom udała się bowiem wcale nie taka częsta w historycznych produkcjach sztuka połączenia pasjonującej opowieści z autentycznymi emocjami. "Czarnobyl" jest i koszmarem, który odczuwa się niemal na własnej skórze (ale bez epatowania brutalnością), i wciągającą fabułą, i głęboko ludzką historią nieprzytłaczającą dydaktycznym podejściem. Wychodzi na to, że znów triumfuje prostota.
2. Fleabag
"Czemu nie wyżej?" – to całkiem sensowne pytanie przy tym serialu i nie będę kłamał, że mam na nie przekonującą odpowiedź. Nie mam, bo "Fleabag" dostarczyła mi wszystkiego, na co liczyłem i znacznie więcej, a jej finałowy uśmiech był jednym z tych serialowych momentów roku, których nigdy nie zapomnę. Tak samo jak genialnego przełamywania czwartej ściany, skomplikowanej relacji z seksownym księdzem i słodko-gorzkich refleksji na temat życia we współczesnym świecie, których nikt nie potrafi przekazać w równie magiczny i zarazem sarkastyczny sposób co Phoebe Waller-Bridge. Rzadki to przypadek, gdy 2. sezon przebija już fantastyczny oryginał, ale tu się udało. I jakkolwiek tęsknię, trudno o lepsze pożegnanie.
1. Watchmen
Uwielbiam komiks Alana Moore'a i uważam że w jego przypadku najlepsze, co filmowcy mogli z oryginałem zrobić, to zostawić go w spokoju. Dlatego też jestem ogromnie wdzięczny Damonowi Lindelofowi, że tak właśnie uczynił, tworząc serial zgodny z duchem, wydarzeniami i stylem komiksu, ale nijak niepróbujący wchodzić mu w paradę. Za samą udaną próbę takiego "remiksu" należą się wielkie pochwały, ale "Watchmen" to nie tylko mistrzostwo świata w dziedzinie telewizyjnej adaptacji.
To serial raz potrafiący zamienić się w istny spektakl (czasem czarno-biały, czasem nie), a kiedy indziej zadziwiający intymnymi portretami swoich (super)bohaterów. Absolutnie odlotowy na powierzchni i zaskakująco zwykły, gdy spojrzy się głębiej. Bawiący się formą jak szalony sztukmistrz, a przy tym sięgający do bardzo realnych problemów trawiących współczesną Amerykę i łatwo przekładalnych na resztę świata. Do tego dający tyle czystej, niczym nieskrępowanej frajdy, że nie mam żadnych wyrzutów sumienia, stawiając go na samym szczycie.