"The Mandalorian", czyli kosmiczna awantura o niemowlaka – recenzja finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
27 grudnia 2019, 21:03
"The Mandalorian" (Fot. Disney+)
Prosta historia, nieskomplikowane postaci i dużo efektownej akcji – oto przepis na finałowy odcinek 1. sezonu "The Mandalorian". Efekt? Niemal tak sympatyczny jak Baby Yoda. Spoilery!
Prosta historia, nieskomplikowane postaci i dużo efektownej akcji – oto przepis na finałowy odcinek 1. sezonu "The Mandalorian". Efekt? Niemal tak sympatyczny jak Baby Yoda. Spoilery!
Czego oczekuję od serialu, który ma w głównej mierze dostarczać prostej rozrywki? Oprócz zapewnienia tej właśnie rozrywki, przydałby się scenariusz, który nie tonie w banałach, parę postaci, do których można się przywiązać, no i chociaż odrobina ludzkich emocji. Bez spełnienia tych podstawowych warunków ani rusz, a przynajmniej tak sobie zwykle zakładam. Potem jednak okazuje się, że moje założenia swoje, a twórcy atakujący słodkim zielonym stworkiem swoje. I bądź tu mądry.
The Mandalorian – finał godny całego sezonu
Oczywiście sprowadzanie całego 1. sezonu "The Mandalorian" do uroku Baby Yody ma w sobie tyle samo sensu, co twierdzenie, że serial z uniwersum "Gwiezdnych wojen" nie nadaje się do niczego, bo jego fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa. Czyli niewiele. Owszem, produkcji Disney+ próżno szukać w podsumowaniach najlepszych tegorocznych seriali. Ale równie prawdziwy jest fakt, że jego oglądanie było przez większość czasu niczym nieskrępowaną przyjemnością. Łącznie z finałem.
A może nawet na czele z finałem, bo ten miał wszystko, czego tylko mogliśmy po zakończeniu sezonu oczekiwać. Zabrakło odpowiedzi na niektóre pytania? Spokojnie, coś przecież twórcy musieli sobie zostawić na później. Zresztą wcale nie mam do nich o to pretensji. Jeśli tylko w międzyczasie zapewnią zabawę równą tej z "Redemption", to na odkrycie prawdziwej tożsamości Baby Yody mogę czekać jeszcze długo. Oczywiście najlepiej w jego towarzystwie.
Kim jest główny bohater The Mandalorian?
Ale nie tylko, bo ostatni odcinek sezonu dał więcej powodów, by czekać na kontynuację (prace nad nią już trwają). Począwszy od tych czysto fabularnych, jak poszukiwania rodzimej planety naszego malca, a skończywszy na rozwoju tytułowego bohatera, który nie jest już zakutym w zbroję bezimiennym rewolwerowcem. Ba, za jednym zamachem zyskał nie tylko twarz (potwierdzając, że napisy końcowe nie kłamią i to rzeczywiście jest Pedro Pascal), ale również imię. Choć dyskutowałbym, czy Din Djarin brzmi lepiej niż Mando.
Nie mam za to wątpliwości, że podoba mi się droga, jaką Jon Favreau i pozostali scenarzyści obrali dla swojego bohatera. Zamiast pójść, wydawałoby się, że całkiem oczywistą ścieżką antybohaterską, ich Mandalorianin okazał się wprawdzie mniej skomplikowany, ale dzięki temu lepiej jeszcze lepiej dopasowany do całości.
Mając oczywiście za sobą trudną przeszłość, utraconą rodzinę i wychowanie w roli znajdy, wpisuje się wszak idealnie w konwencję "Gwiezdnych wojen" (nie tylko, sieroty zaludniają cały popkulturowy świat), jednocześnie zachowując nieco odrębności. Samotnik, ale nie do przesady. Złożona postać, ale nie na tyle, by nadmierne roztrząsanie jego problemów mogło przykryć czystą serialową frajdę. Ot, "The Mandalorian" w pigułce.
Finał The Mandalorian miesza akcję i humor
Podobnie zresztą jak cały finał, będący bardzo dobrze wyważoną mieszanką akcji, humoru i różnego rodzaju emocji. Bo to wcale nie tak, że "Redemption" ogląda się od wystrzału do wybuchu. Przeciwnie, choć naprawdę spektakularnych scen nie brakowało, począwszy od bitwy naszych bohaterów z całym batalionem szturmowców, przez kolejny pokaz "magii" w wykonaniu Baby Yody (żeby nie było – ugryźć też potrafi!), a na pojedynku Mando kontra myśliwiec TIE skończywszy, odcinek miał do zaoferowania dużo więcej. I to zarówno w kwestiach lżejszych, jak i tych znacznie poważniejszych.
I tak na otwarcie dostaliśmy w gruncie rzeczy utrzymany w serialowej konwencji skecz w wykonaniu pary zwiadowców (w ich rolach Jason Sudeikis i Adam Pally), cudownie wyśmiewający absurdy, z jakich słynie kosmiczna saga. Zaraz potem do akcji wkroczył z kolei IG-11, dość niespodziewanie robiąc za centralną kluczowych momentów finału. W końcu to przy droidzie mogliśmy zobaczyć prawdziwe oblicze Mandalorianina i to również jemu zawdzięczamy niespodziewanie najbardziej poruszającą scenę odcinka, gdy poświęcał się, by ratować pozostałych.
Jak to wszystko zadziałało na poziomie emocjonalnym, pozostaje dla mnie tajemnicą, bo teoretycznie nie miało prawa się udać. Kilka wcześniejszych scen z robotem "niańczącym" Baby Yodę, garść udanych dowcipów, do tego przełamana niechęć Mando do droidów – trudno nazwać to solidną podbudową. A jednak jestem przekonany, że wzruszenie pojawiło się wówczas nie tylko w głosie Mandalorianina.
Mógłbym przypisać zasługi reżyserującemu odcinek (a przy okazji podkładającemu głos IG-11) Taice Waititiemu, który już wcześniej udowadniał, że wyczucia w kwestii mieszania akcji, humoru i emocji mu nie brakuje. Ale że "The Mandalorian" równie prostymi środkami z podobnym skutkiem operował już wcześniej (że wspomnę śmierć Kuiila, o którym w finale również nie zapomniano), widzę tu coś więcej, niż wkład jednego człowieka. Bo choć można twórcom serialu w niejednym miejscu zarzucać pójście na łatwiznę, warto przy tym pamiętać, że nigdy nie brakowało w tych prostych schematach życia. A to naprawdę nie byle co.
The Mandalorian przyszykował grunt pod 2. sezon
I właśnie z taką myślą w głowie staram się oceniać całą premierową odsłonę serialu, który będąc dalekim od doskonałości, wydaje się mimo wszystko znakomicie spełniać swoją podstawową funkcję. Oferując nieco inne podejście do "Gwiezdnych wojen", nie wywraca dobrze znanej konwencji do góry nogami, zachowując na swoim miejscu wszystko, co czyni sagę tak popularną. W sumie nie będzie żadną kontrowersją powiedzenie, że twórcom "The Mandalorian" wyszło to w tym roku nawet lepiej od filmowców.
Nieidealnie, to jasne, ale na tyle dobrze, by móc patrzeć w przyszłość z optymizmem. Zwłaszcza że serial Disney+ najwyraźniej nie zamierza przechodzić gruntownej rewolucji i zapewne nadal będzie się trzymać swoistego proceduralnego charakteru. Z tą różnicą, że zamiast chaotycznie uciekać przed prześladowcami, Mando i Baby Yoda będą teraz posiadać konkretny cel. Może pozwoli to uniknąć odcinków-zapychaczy, może pchnie historię w zupełnie nowym kierunku, a może chociaż nasi bohaterowie dorobią się pełnokrwistego przeciwnika w osobie Moffa Gideona (Giancarlo Esposito)?
Może tak, a może nie, ale nawet jeśli nic z tego się nie spełni, przynajmniej na krótką metę nie powinno to stanowić szczególnego problemu. Duet tworzony przez dwie znajdy – byłego już łowcę nagród, a aktualnie przyszywanego ojca oraz najsympatyczniejsze dziecko w galaktyce – wystarcza w zupełności, by zrekompensować większość serialowych wad.