Najlepsze serialowe odcinki 2019 roku (miejsca 10 — 1)
Redakcja
30 grudnia 2019, 20:14
Gotowi na ostatnią część najlepszych odcinków roku? Oto dziesiątka, która najbardziej zapadła nam w pamięć, od "GLOW", przez "Fleabag" i "Sukcesję", aż po "Barry'ego" i "Watchmen".
Gotowi na ostatnią część najlepszych odcinków roku? Oto dziesiątka, która najbardziej zapadła nam w pamięć, od "GLOW", przez "Fleabag" i "Sukcesję", aż po "Barry'ego" i "Watchmen".
10. GLOW – Freaky Tuesday
3. seria "GLOW" nie zachwyca może aż tak jak sezon 2., ale ma świetne momenty, w tym właśnie odcinek, w którym wreszcie doczekaliśmy się scen wrestlingowych (to jedno ze zdań, których nigdy bym się nie spodziewała napisać – no ale ten serial potrafi wywrócić oczekiwania). Wcześniej pokazywaniu rutyny, w jaką wpadła cała grupa, trochę brakowało tej brokatowej magii, występów na ringu, które przecież nie służą w "GLOW" wyłącznie rozrywce.
Tym razem zobaczyliśmy, jak bohaterki wychodzą ze stereotypowych ról, koniecznych dla popularności najpierw programu telewizyjnego, a potem show w Vegas. Wcielając się w postacie dotąd odgrywane przez koleżanki, nieraz naruszają cienką granice między naśladowaniem a parodią, co powoduje konflikty, ale też pozwala kobietom lepiej się poznać nawzajem i doszkolić się w empatii.
Eksperyment w świecie Vegas wynikający z konieczności, czyli kontuzji Tammé, okazuje się jednym z najlepszych elementów całego sezonu "GLOW'. Dziewczyny wreszcie świetnie się bawią, Debbie może się sprawdzić w roli czarnego charakteru, a Ruth dostaje szansę jako amerykańska bohaterka. Zresztą i tak całą pulę wygrywa tu Sheila, która musiała się przełamać najbardziej, zamiast wilka stając się… pijaną Lizą Minelli.
Wyjście poza strefę komfortu stanowi we "Freaky Tuesday" przewodni motyw nie tylko na ringu. Debbie próbuje wywalczyć sobie lepszą pozycję w branży, konfrontując się z doświadczoną w show-biznesie Sandy (Geena Davis), a równocześnie wciąż nie wie, jak być równocześnie matką i producentką. Justine zbiera się na odwagę, bo pokazać Samowi swój scenariusz. A Bash z miłego chłopca coraz wyraźniej zmienia się w dyktatora, narzucającego ekipie pozostanie w Las Vegas dłużej, niż planowano. Szalony (freaky) odcinek do wielokrotnego oglądania. [Kamila Czaja]
9. You're the Worst – Pancakes
Po słabszej 4. serii "You're the Worst" wróciło do formy w finałowym sezonie, serwując nam sporo mocnych odcinków – że wspomnę tylko o hołdzie złożonym komediom romantycznych ("The Intransigence of Love"), który zawierał nawet kozę, czy o ostatnim Sunday Funday. Do tego genialne sceny, jak ta z załamaniem Gretchen w parku ("Four Goddamn More Days"). Stawiamy jednak na finał, który była chyba największym wyzwaniem przy tak pomyślanym serialu. A udał się rewelacyjnie.
"You're the Worst" od początku było równocześnie komedią romantyczną i jej zaprzeczeniem. Paskudna para głównych bohaterów i ich pokręceni znajomi nie pasowali do schematów z "długo i szczęśliwie", stanowili wręcz wszystko, co przemawiałoby za tragicznym końcem. Zwłaszcza że ten sezon Stephen Falk budował tak, głównie poprzez grę planami czasowymi, że należało się spodziewać spektakularnej katastrofy, a na pewno bolesnego zerwania.
To wprawdzie nastąpiło, ale nie między Jimmym a Gretchen, tylko między Jimmym a Edgarem, który próbował powstrzymać przyjaciela przed błędem, jakim byłby ślub dwojga ludzi niepragnących takiego zobowiązania. Na szczęście w finale wszystko zostało wybaczone, choć dopiero po latach, co pozostawia widza z adekwatnym przy tym serialu poczuciem, że życie jest słodko-gorzkie.
Dodając mroku do tego wątku, twórcy mogli sobie pozwolić na szczęśliwe zakończenie w przypadku głównych bohaterów, jednak i tu nie wybrali konwencjonalnego rozwiązania. Gretchen i Jimmy uciekają z własnego ślubu i przy naleśnikach postanawiają być razem na własnych warunkach. To wyjście, jak widzimy w scenach z przyszłości, póki co się sprawdza. A czy sprawdzi się też kolejnego dnia? Zdecydowanie idealny finał serialu o ludziach zdecydowanie nieidealnych. [Kamila Czaja]
8. Kroniki Times Square – That's a Wrap
Choć całe "Kroniki Times Square" wyglądają jak jedna długa, wielowątkowa opowieść, nie mamy problemu, by w każdym z trzech sezonów wybrać ten jej fragment, który najbardziej zapadł nam w pamięć. Tym razem padło na przedostatni akt, a więc odcinek "That's a Wrap" – doskonały na różne sposoby (mieliśmy choćby pożegnanie Mike'a, a także decydujące chwile w związku Abby i Vincenta), jednak pozostawiający w głowie nade wszystko obraz Lori (Emily Meade) i późniejsze tytułowe słowa wypowiedziane przez Eileen (Maggie Gyllenhaal).
Krótka kwestia w teorii mająca oznaczać zakończenie dnia zdjęciowego, tutaj wybrzmiała zupełnie inaczej, dopełniając skali tragedii, jaka rozegrała się na naszych oczach. Tragedii, którą mogliśmy przewidzieć, a której już na pewno powinniśmy się spodziewać, bo przecież jej widmo unosiło się nad "Kronikami Times Square" właściwie od samego początku. Nijak nie zmienia to jednak faktu, że odcinek prezentujący ostatnie chwile Lori aż do jej samobójczej śmierć robił absolutnie wstrząsające wrażenie. Zdecydowanie najmocniejsze w całym serialu, choć ten był przecież pełen równie koszmarnych historii.
W tym przypadku do ostatnich sekund miało się jednak nadzieję, że do najgorszego nie dojdzie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi chciało się wierzyć, że dziewczyna, która przeszła już w życiu tak wiele, potrafiąc wygrzebać się z największego dna, i tym razem jakimś cudem zdoła się podnieść. Może właśnie dlatego brutalne uświadomienie sobie, że to nie jest tylko kolejny dołek, wybrzmiało niczym ogłuszający gong. Koniec. Tutaj urywa się historia Lori Madison, oto całe jej życie, innego nie znała.
Nie da się przejść nad tym do porządku dziennego, choć Nowy Jork, jak to ma w swoim zwyczaju, tragicznego losu Lori nawet nie zauważy. Życie trwa dalej, kto by się przejmował jedną dziewczyną, której moment sławy szybko przeminął? Cóż, my się przejęliśmy, nie mogąc opanować emocji nad tym gorzkim nawet jak na tutejsze standardy pożegnaniem. A jeśli odcinek serialu pozostawia widzów w takim stanie, to naprawdę nie trzeba mówić nic więcej. [Mateusz Piesowicz]
7. Ramy — Strawberries
Komediodramat "Ramy" od Hulu pokazał w tym roku historię bohatera, dla jakiego w nawet coraz bardziej różnorodnej telewizji rzadko znajduje się miejsce. Serial o dwudziestoparoletnim Amerykaninie egipskiego pochodzenia, który próbuje pogodzić swoją wiarę z życiem młodego człowieka w wielkim mieście nie był jedynie kolejnym komediodramatem o milenialsach, za to przedstawił całkiem oryginalne i świeże podejście do autorskich seriali. I w znakomitym 1. sezonie nigdzie nie było to bardziej widoczne niż w odsłonie, w której twórca Ramy Youssef w ogóle się nie pojawił.
Podczas gdy Youssef przejął rolę scenarzysty i reżysera "Strawberries", na ekranie zastąpił go świetny Elisha Henig, a odcinek cofnął się do czasów szkolnych Ramy'ego. To, co z początku wydaje się zabawnym spojrzeniem na życie 12-latka, który z pomocą dopiero co raczkującego internetu zaczyna odkrywać swoją seksualność, skręca gwałtownie w niespodziewane terytorium i okazuje się być także odcinkiem o wydarzeniach z 11 września.
Jeśli ta mieszanka już wydaje się wybuchowa, to tym większe ukłony należą się Youssefowi za niesamowitą zwinność, z jaką jest w stanie połączyć szczere spojrzenie na domowe i szkolne życie młodego człowieka na progu dojrzewania z doświadczeniem amerykańskich muzułmanów po atakach na World Trade Center i owinąć to w równie emocjonalną, co przezabawną, a momentami fantastycznie absurdalną historię. Dość powiedzieć, że w jednej z najlepszych scen odcinka Osama bin Laden pojawia się w kuchni młodego człowieka, aby przeprowadzić z nim szczerą i totalnie abstrakcyjną zarazem rozmowę.
"Strawberries" nie tylko absolutnie zasługuje na wyróżnienie na liście najbardziej oryginalnych i najlepszych odcinków tego roku, ale i ogłasza wszem i wobec, że Ramy Youssef to obiecujący serialowy twórca, na którego szczególnie warto mieć oko. A już na pewno, kiedy serial wróci z 2. sezonem w przyszłym roku. [Michał Paszkowski]
6. Veep – Veep
Finał, który w pełni zasłużył na miano spektakularnego. No i rzecz jasna najbardziej cynicznego z cynicznych, ale to akurat w "Veepie" norma. Choć trzeba przyznać, że w ostatnim odcinku historii Seliny Meyer nawet ona sięgnęła szczytu, do jakiego wcześniej tylko się zbliżała. Albo raczej dna, jakiego jeszcze nie przebiła. No ale czego się nie robi dla wymarzonej pozycji, prawda?
Pani prezydent Meyer mogłaby w tej kwestii głosić wykłady, bo tak jak przez całą swoją karierę szła do celu po różnego rodzaju trupach, tak ostatniego zostawiła sobie na sam koniec, wyzbywając się przy tym resztek przyzwoitości (jakieś tam były). Nas z kolei tym razem nie tylko rozbawiła do łez, składając na politycznym ołtarzu coraz to straszliwsze ofiary (wiceprezydent Jonah Ryan!), ale też zadała cios prosto w serce. Bo pal licho Tybet, jednopłciowe małżeństwa i wszystkie hasła, które w decydującym momencie musiały okazać się puste – tego należało się spodziewać. Ale Gary?
No nie, wrzucanie pod koła biednego, przez lata poniewieranego i zdecydowanie najbardziej niewinnego w tym towarzystwie Gary'ego to chwyt poniżej pasa. Coś gorszego od najbardziej podłych zagrywek, bo przecież mowa o człowieku, który był przy Selinie zawsze. Bez względu na wszystko stał przy niej wiernie z torbą na ramieniu, darząc ją przy tym niewytłumaczalnym uczuciem, z którego ona bezlitośnie korzystała. Wierzyć, że kiedyś mu się to opłaci, byłoby naiwnością, ale coś tak okropnego przekracza jednak nasze pojmowanie.
I między innymi dlatego to nie my stoimy za jedną z najokrutniejszych i najlepszych komedii ostatnich lat, której epilog, oprócz wlania w serca trochę nadziei po prezydenturze Seliny, zafundował jej jeszcze ostatnie pożegnanie – głównie po to, by przykryć je śmiercią Toma Hanksa. Został tylko sponiewierany przez los Gary, lojalny i pomocny aż do samego końca, wbrew wszystkim okolicznościom. [Mateusz Piesowicz]
5. Sukcesja — This Is Not for Tears
Mieliśmy z "Sukcesją" poważny problem pt. "Taki dobrobyt, że aż głowa boli", bo do miana najlepszego odcinka roku kwalifikowało się przynajmniej kilka, w tym "Hunting" z chorym, mocno zapadającym w pamięć "Boar on the Floor". Czegoś tak porąbanego naszym zdaniem nie wymyślił w tym roku nikt, a przecież pamiętamy wszyscy, jak zakończył się "Veep".
"This Is Not for Tears", czyli finał 2. sezonu, to wybór o tyle oczywisty, że stawiamy na odcinek bardzo mocny fabularnie, pełen ważnych wydarzeń i ze zwrotem akcji w końcówce, który sprawia, że chcielibyśmy zobaczyć ciąg dalszy już, teraz, natychmiast. Po serii przesłuchań w Waszyngtonie stało się jasne, że w Waystar Royco nie obędzie się bez krwawej ofiary, i na systematycznym poszukiwaniu odpowiedniego kandydata upłynęła większość finałowej godziny.
Luksusowy rejs śmierci, podczas którego napięcie można było kroić nożem, zawierał kilka wybijających się momentów, na czele ze śniadaniem kanibali, punktem zwrotnym w małżeństwie Shiv i tym momentem, kiedy Tomowi zachciało się kurczaka Logana. Przede wszystkim jednak to był wielki odcinek Kendalla i Jeremy'ego Stronga. Sprowadzony do roli podnóżka syn wreszcie poszedł własną drogą, sprawiając, że w końcowych minutach rozgrywki szczęki opadły nie tylko widzom, ale też tatusiowi, który zresztą wyglądał na dumnego ze swojego zdrajcy.
To była fenomenalna godzina, wypełniona cynizmem, czarnym humorem i totalnym okrucieństwem, spod których zaskakująco często przebijały się emocje. Takie zupełnie normalne ludzkie emocje, o których posiadanie jeszcze rok temu byśmy Royów nie podejrzewali — a które teraz stanowią równie wielką atrakcję co paskudne gierki tej szatańskiej rodziny. [Marta Wawrzyn]
4. Fleabag — Episode 1
Gdybyśmy w naszym rankingu najlepszych odcinków roku nie kierowali się zasadą jednego odcinka na serial, 2. sezon "Fleabag" prawdopodobnie mógłby wypełnić swoimi wszystkimi odsłonami pierwszą dziesiątkę. W końcu Phoebe Waller-Bridge co tydzień serwowała odcinki, które zdawały się od razu wchodzić do komediowego panteonu — wizyta u terapeutki Fiony Shaw, impreza biznesowa u Claire, wspólne dni Fleabag i Księdza z ikoniczną już sceną w kościele czy w końcu bomba emocjonalna, jaką był finałowy odcinek.
Ale to właśnie premierową odsłonę serii musimy wyróżnić najbardziej, jako że tym jednym krótkim odcinkiem twórczyni była w stanie rozwiać wszelkie wątpliwości, dlaczego serial po znakomitym i domkniętym 1. sezonie powinien wrócić z nową serią. I cóż to była za premiera. Rodzinna tragifarsa zgromadziła przy jednym stole najważniejszych bohaterów po długiej rozłące i przypomniała, jak znakomita obsadą może pochwalić się "Fleabag". A przy okazji zapoznała nas w jedynym w swoim rodzaju Księdzem Andrew Scotta.
Każdy gość na kolacji z okazji nadchodzących zaślubin Matki Chrzestnej z Ojcem Fleabag dostał swój moment na zabłyszczenie, a im dłużej ta szalona grupa spędzała czas ze sobą, tym bardziej trzymane głęboko emocje zaczęły dochodzić do powierzchni. Nic dziwnego, że kiedy Fleabag wychodziła parę razy, aby zapalić papierosa, to nie tylko dla niej, ale i dla widzów był to moment, w którym w końcu można było odetchnąć i odpocząć od rodzinnego napięcia przy stole.
Fakt, że tą znakomicie sportretowaną rodzinną kolację twórczyni wzbogaca tyloma znakomitymi dowcipami i ironicznymi wstawkami Fleabag, nie pozostawia wątpliwości, dlaczego odcinek został nagrodzony Emmy za scenariusz (oraz równie zasłużenie wygrał za reżyserię i główną rolę Phoebe Waller-Bridge). A i tak najlepsze pozostawia na koniec, gdyż tak naładowany emocjami odcinek nie miał innego wyboru niż skończyć się równie wybuchowym zakończeniem. I w ten piękny sposób rozpoczęła się jedna z najlepszych serialowych historii miłosnych. [Michał Paszkowski]
3. Dobre Miejsce – The Answer
Przed rokiem "Dobre Miejsce" na naszej liście reprezentowało "Janet(s)" – odcinek tak niezwykły, że na pewno nikomu nie trzeba go przypominać. W zestawieniu z nim "The Answer" może wyglądać wręcz skromnie, ale nie ma ani grama przypadku w tym, że ostatecznie wylądowało tylko jedną pozycję niżej. Choćby dlatego, że wywoływało całkiem podobne emocje.
A wszystko albo prawie wszystko to w tym przypadku wina Chidiego (William Jackson Harper), którego wspomnienia, zarówno te z życia, jak i licznych żyć po życiu, zdominowały odcinek. Twórcy zaś wymieszali je na tyle sprytnie, byśmy mogli otrzymać jak najpełniejszy obraz bohatera, o którym wbrew pozorom nie wiedzieliśmy tak wiele. Koszmarna nieumiejętność podejmowania decyzji, ogromna wiedza na temat etyki i filozofii, kilka szczegółów z życia, ale to wszystko. "The Answer" nie tylko uzupełniło naszą wiedzę na jego temat, co wręcz rzuciło na niego nowe światło.
I tak, najpierw zobaczyliśmy pewnego ośmiolatka, który uwierzył, że jego doskonały filozoficzny wywód zapobiegł rozwodowi rodziców. Potem ten sam dzieciak wyrósł na dorosłego mężczyznę, którego całe życie zostało tak zdeterminowane przez to wydarzenie, że nauczył się szukać jednego właściwego rozwiązania każdego problemu. Wreszcie, już po śmierci, ciągle ten sam choć mający za sobą kilkaset różnych wersji własnego życia bohater, dojrzał wreszcie do zrozumienia, że nie ma czegoś takiego, jak jedna odpowiedź. A jednocześnie jest ona całkiem jasna i ma na imię Eleanor.
Można by zatem powiedzieć, że "Dobre Miejsce" poszło oczywistą ścieżką, kierując się znów ku łączącemu Chidiego i Eleanor uczuciu. Odrobiliśmy już jednak lekcję i wiemy, że odpowiedź nigdy nie jest taka prosta. Bo owszem, związek tych dwojga stanowi kluczowy element całości, ale równocześnie przypomina o bardzo ludzkich podstawach całej tej nieziemskiej afery.
O tym, że jako ludzie jesteśmy sobie nawzajem coś winni – czy to wobec nieznajomych, czy przyjaciół, czy jak w tym przypadku, najważniejszych osób w naszym życiu. Co więcej, musimy nad tym pracować każdego dnia, wciąż na nowo, bo w relacjach z innymi nigdy nie jest tak, że coś zyskuje ostateczną odpowiedź i dobiega końca. Na szczęście są ludzie, dla których warto bez przerwy się starać. Dobrze że są też seriale, które nam o tym przypominają. [Mateusz Piesowicz]
2. Barry — ronny/lily
Ten odcinek trzeba zobaczyć, aby w niego uwierzyć. Dlatego czytelników, którzy nie widzieli najlepszej odsłony 2. sezonu "Barry'ego", zachęcam do przerwania czytania, obejrzenia odcinka i powrotu tutaj. Nawet jeśli w życiu nie widzieliście żadnego innego odcinka komedii HBO. "ronny/lily" to bowiem z jednej strony fantastyczne pół godziny idealnie wpisujące się w podróż aktora-płatnego zabójcy w nowej serii, a z drugiej absolutnie szalony, perfekcyjnie wyreżyserowany i zabójczo śmieszny minifilm.
Dla "Barry'ego" zadanie zabicia tytułowego Ronny'ego ma być "ostatnią robotą", po której już absolutnie nikogo nie skrzywdzi. Ale jak to w tej tragikomedii bywa, od przeszłości i starych nawyków nie da uwolnić się tak łatwo, jak by tego sobie życzył główny bohater. I to nawet jeśli intencje Barry'ego wydają się szlachetne, szczególnie gdy oferuje Ronny'emu alternatywę — nie zostanie zamordowany, ale ma wyjechać na rok do Chicago. To, co dzieje się po tej nietypowej propozycji, można opisać tylko jako nieustające szaleństwo.
"ronny/lily" zapewnia Billowi Haderowi okazję do zabłyśnięcia nie tylko w roli aktora, ale i reżysera. W tym półgodzinnym odcinku Hader raczy widzów scenami akcji, których nie powstydziłyby się najlepsze gatunkowe produkcje Hollywood. A wszystko to podszyte nadzwyczajną dawką absurdalnego humoru, szczególnie kiedy do gry wchodzi druga bohaterka z tytułu odcinka, czyli Lily — dziecko, a może raczej wcielenie dzikiego zwierzęcia, które nie ma zamiaru odpuścić bez walki.
Historia nieudanej misji w "ronny/lily" w mistrzowski sposób pogłębia portret swojego tragicznego głównego bohatera, umiejętnie wraca do jego wojennych traum, jeszcze bardziej problematyzuje relację z Fuchesem, a przede wszystkim zapewnia rozrywkę na tak mistrzowskim poziomie realizacji, na jaki rzadko pozwalają sobie inne produkcje. To ten rodzaj odcinka, do którego chce się wracać jeszcze wielokrotnie — i który za każdym razem będzie się oglądało w absolutnym napięciu i podziwie. [Michał Paszkowski]
1. Watchmen – This Extraordinary Being
Choć zwycięzca naszego rankingu nie został w tym roku wybrany tak jednogłośnie, jak bywało w poprzednich latach, nie mamy żadnych wątpliwości, że "This Extraordinary Being" zasługuje na miejsce na samym szczycie. Odcinek to bowiem wyjątkowy pod wieloma względami – godzina z gatunku tych, które będzie się jeszcze długo wspominać nawet w oderwaniu od serialu, którego stanowiła bardzo istotną część.
A że tak właśnie było w tym przypadku, nie podlega żadnym dyskusjom. To właśnie 6. odcinek "Watchmen" dostarczył nam całe mnóstwo odpowiedzi, których potrzebowaliśmy, by całość nabrała sensownego kształtu, to również on w absolutnie genialny sposób dopasował serialowy "remiks" Damona Lindelofa do komiksu Alana Moore'a. Rzecz jasna bez jakiegokolwiek uszczerbku na oryginale, za to nadając mu zupełnie nowego kontekstu.
Najlepszą część tego wszystkiego stanowiło jednak błyskotliwe połączenie fantastycznej treści, czyli historii życia Willa Reevesa (Louis Gossett Jr. w starszej wersji, Jovan Adepo w młodszej), z niezwykłą formą, a więc niemal w całości czarno-białym wspomnieniem, w jakie dosłownie wkroczyła jego wnuczka, Angela Abar (Regina King). Na podstawowym poziomie można zatem opisać "This Extraordinary Being" jako długą retrospekcję, ale na tym związki odcinka z telewizyjnymi standardami się kończą.
Dalej zaczyna się zaś istny popis realizatorskiej i fabularnej maestrii, dzięki któremu mamy okazję przeżyć niesamowitą historię Willa i jego zamaskowanego alter ego, Zakapturzonego Sędziego, raz po raz zamieniającego się miejscem z będącą naszą przewodniczką Angelą. Brzmi skomplikowanie, ale wystarczy zobaczyć ekranowy efekt, by pojąć, jak niezwykłego wyczynu dokonali twórcy (reżyserował stały współpracownik Lindelofa Stephen Williams, autorem zdjęć jest Gregory Middleton).
Łącząc stylistykę kina noir z komiksową i serialową tematyką, a wszystko to doprawiając bardzo dynamicznym wykonaniem, w którym różne okresy i wydarzenia z przeszłości (także już przedstawianej w serialu) przenikały się z teraźniejszością, stworzyli małe arcydzieło. Tym bardziej warte docenienia, że choć bez dwóch zdań wymaga od widza skupienia, równocześnie jest na swój sposób wręcz intuicyjnie zrozumiałe.
A jak stawia na głowie cały superbohaterski etos, czyniąc pierwszego zamaskowanego herosa czarnoskórym mężczyzną? Jak wykpiwa rasistowską Amerykę, śmiejąc się jej prosto w twarz? Jak mimo tego z goryczą przyznaje, że poza krótką chwilą satysfakcji noszenie maski nie przynosi niczego dobrego? Jak robi mnóstwo innych rzeczy, które nie mają prawa zadziałać, a jednak sprawdzają się w spektakularny sposób? Po takich odcinkach hasło "To nie telewizja, to HBO" naprawdę zyskuje rację bytu. [Mateusz Piesowicz]