"Mesjasz" pyta, czy wierzycie w nadejście zbawcy – recenzja nowego serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
1 stycznia 2020, 09:51
"Mesjasz" (Fot. Netflix)
Czy świat potrzebuje zbawiciela? Jak byśmy zareagowali, gdyby naprawdę się pojawił? Choć "Mesjasz" od Netfliksa zadaje ciekawe pytania, sam nie ma niestety wiele do powiedzenia.
Czy świat potrzebuje zbawiciela? Jak byśmy zareagowali, gdyby naprawdę się pojawił? Choć "Mesjasz" od Netfliksa zadaje ciekawe pytania, sam nie ma niestety wiele do powiedzenia.
Nowy rok, nowy serial Netfliksa. Tylko jakość pozostaje z grubsza bez zmian, bo "Mesjasz" jest dokładnie takim rodzajem przeciętniaka, do jakiego serwis streamingowy nas przyzwyczaił i jakim z pewnością jeszcze nie raz nas uraczy. Znacie ten schemat — interesujący punkt wyjścia, a dziesięć odcinków później nie tyle rozczarowanie, co poczucie zwyczajnie zmarnowanego czasu.
Mesjasz — o czym jest nowy serial Netfliksa?
Zacznijmy jednak od początku, czyli niejakiego Al-Massiha (Mehdi Dehbi) — tytułowego "Mesjasza" czy przynajmniej człowieka, który za takiego się podaje, gdy po raz pierwszy przedstawia się szerszej publiczności. Konkretnie syryjskiej, bo to w Damaszku zaczyna się akcja serialu, a rzekomy współczesny Jezus dokonuje swojego pierwszego cudu. Albo "cudu", ponieważ tożsamość, umiejętności i cel tajemniczego bohatera są od samego początku zagadką.
Szum, jaki wokół siebie wywołuje, wystarcza jednak, by jego sława szybko wykroczyła poza lokalną skalę. Wkrótce zatem cały świat, a przynajmniej ta jego część, której nie pochłonęła histeria, zaczyna się zastanawiać. Czy mamy do czynienia z prawdziwym prorokiem niosącym Boskie przesłanie, zwykłym popaprańcem, a może sprytnym politycznym aktywistą, który ukrywając się pod religijnym płaszczykiem, realizuje zupełnie inny plan?
Za tą ostatnią opcją zdecydowanie optuje Eva Geller (Michelle Monaghan), agentka CIA podążająca krok w krok za Massihem i oczywiście niewierząca w ani jedno jego słowo. W przeciwieństwie do coraz szerszego grona wyznawców, których ten w błyskawicznym tempie zbiera, stając się obiektem zainteresowania masowej i spragnionej cudów (a pewnie również zbawienia) publiki. Czy wszyscy zostali sprytnie zmanipulowani przez niezwykle przebiegłego i inteligentnego oszusta?
Mesjasz nie wykorzystuje potencjału swojej historii
"Mesjasz" stawia to pytanie nieustannie, raz po raz zasiewając w nas kolejne wątpliwości i rzecz jasna nie dając wielu konkretnych odpowiedzi. Trudno mieć do twórcy serialu (Michael Petroni, scenarzysta m.in.filmu "Złodziejka książek") pretensje akurat o to, w końcu trzeba jakoś przykuć widzów do ekranu. Znacznie gorzej, że poszukiwania wyjaśnień dość szybko stają się zwyczajnie nużące, a pozornie oryginalne fabularne ścieżki okazują się mocno wydeptane.
I to praktycznie na każdym froncie, bo ani misja Massiha, ani "Homelandowa" w duchu, ale bardzo uboga w wykonaniu intryga ze śledztwem CIA, ani żaden z kilku wątków pobocznych nie są szczególnie zajmujące. Choć dużo miejsca poświęcono na przykład teksańskiemu pastorowi Felixowi (John Ortiz), izraelskiemu agentowi wywiadu Aviemu (Tomer Sisley) albo palestyńskiemu uchodźcy Jibrilowi (Sayyid El Alami) trudno powiedzieć, by był to sensownie zainwestowany czas. Ot, trzeba było czymś wypełnić kolejne odcinki, najlepiej idąc po linii najmniejszego oporu.
Traci na tym braku oryginalności cały serial, którego intrygujące elementy giną gdzieś pod nawałem wtórnej reszty i koniec końców nie robią odpowiedniego wrażenia. Tym bardziej że wszystko jest tu traktowane po łebkach i spłycone do granic możliwości, przez co nawet o pozorach wiarygodności można zapomnieć. To z kolei przeszkadza o tyle, że "Mesjasz" zalicza się do tego rodzaju produkcji, które dla osiągnięcia najlepszego efektu powinno się traktować chociaż w miarę poważnie. Ale jak to zrobić, gdy czasem dostajemy sceny tak absurdalne, że tylko potrzeba uniknięcia spoilerów powstrzymuje mnie przed wyśmianiem ich tu i teraz?
Czy to prawdziwy Mesjasz, czy fałszywy prorok?
Nie ułatwia niestety sprawy sam tytułowy bohater, w teorii fascynujący i charyzmatyczny, w praktyce wywołujący co najwyżej lekkie zdziwienie faktem, że przyciąga aż taką uwagę. Grający go, zrobiony na Jezusa Mehdi Dehbi posiada wprawdzie odpowiednią fizjonomię, ale poza nią nijak nie potrafię dopatrzyć się w nim cech, które miałyby pociągnąć za sobą tłumy, a co za tym idzie wzbudzić zainteresowanie na najwyższych szczeblach władzy.
Najkrócej rzecz ujmując, jest zatem "Mesjasz" średnio przekonujący i to bynajmniej nie tylko w kwestii Massiha. Serial opisywany jako historia o wywieraniu wpływu i kształtowaniu wiary w erze mediów społecznościowych tak naprawdę nie jest zbytnio tymi kwestiami zainteresowany (za media społecznościowe robi relacja nastolatki na Instagramie, za tradycyjne jedna dziennikarka), woląc poświęcać się ckliwym osobistym historyjkom albo czyniąc mało wyszukane biblijne aluzje. Międzynarodowa polityka ujęta pod innym kątem? Zapomnijcie, konflikt na Bliskim Wschodzie to kolejny potraktowany po macoszemu i przeciągnięty poboczny wątek, który traci rację bytu już w pierwszej połowie sezonu.
Może w takim razie wyróżnia się produkcja Netfliksa w aspekcie bardziej metafizycznym? Pole do popisu było wszak ogromne, począwszy od postawionego na wstępie pytania o ponowne przyjście w dzisiejszych czasach, a skończywszy na uwzględnieniu podejścia różnych wyznań. I trzeba przyznać, że są momenty, gdy twórcy serialu wydają się mieć coś do powiedzenia — niestety bardzo nieliczne i krótkie, szybko przykrywane przez wtórną fabułę lub sprowadzane do banału.
Massih mówi więc niejasnymi ogólnikami, odpowiada pytaniem na pytanie albo czyni enigmatyczne aluzje. Eva raczy nas kwestiami w stylu "CIA jest jak doktryna, którą się wyznaje" lub opowiada o wojnie idei i nowym rodzaju terroryzmu. Wspomniane jest nawet "Zderzenie cywilizacji" Samuela Huntingtona, ale wypada to trochę jak egzaminowanie studenta, który coś niby kojarzy, książkę na oczy widział, ale w szczegóły woli nie wchodzić. Bo gdy aż się prosi, żeby pociągnąć ciekawie zapowiadający się temat, serial zazwyczaj ucieka w tanią obyczajówkę. W końcu kto nie lubi kolejnej historii o nieletniej ciąży/braku ciąży/alkoholizmie/chorym dziecku, itd.?
Na brak dramatów narzekać więc nie można, a mimo to trudno czymkolwiek się w "Mesjaszu" przejąć. Może poza marnowaniem talentu aktorów (w mniejszych rolach pojawiają się m.in. Dermot Mulroney i Beau Bridges), a zdecydowanie najbardziej Michelle Monaghan, próbującej bez większego powodzenia wykrzesać ze swojej bohaterki trochę życia. No i faktem, że jeszcze jeden dobry pomysł osiadł na serialowej mieliźnie.
Nie sądzę też, by coś w tej kwestii mogło ulec zmianie w przyszłości, choć zakończenie 1. sezonu wyraźnie sugeruje, że "Mesjasza" zaplanowano na nieco dłużej. Na ten moment wygląda jednak, że serial potrzebuje cudu w skali tych autorstwa swojego bohatera, by wznieść się ponad przeciętność. Nie znaczy to wcale, że nie znajdzie grona wyznawców, kupionych prostą i łatwą do przyswojenia historią, co samo w sobie żadnym występkiem przecież nie jest. Ale nieskorzystanie z szeregu towarzyszących jej możliwości kosztem miałkiej opowiastki to nic innego jak zwykłe marnotrawstwo.