"Drakula", czyli krwawa zabawa z klasyką horroru – recenzja serialu BBC i Netfliksa
Mateusz Piesowicz
4 stycznia 2020, 19:53
"Drakula" (Fot. BBC)
Czy potrzebujemy nowego "Drakuli"? Z tym pytaniem zmierzyli się twórcy "Sherlocka", serwując nam oryginalne podejście do kolejnej kultowej postaci. Z jakim skutkiem tym razem?
Czy potrzebujemy nowego "Drakuli"? Z tym pytaniem zmierzyli się twórcy "Sherlocka", serwując nam oryginalne podejście do kolejnej kultowej postaci. Z jakim skutkiem tym razem?
Gdy usłyszeliśmy, że Mark Gatiss i Steven Moffat, czyli duet odpowiedzialny za współczesne wcielenie "Sherlocka", przymierza się do własnej interpretacji kolejnej legendarnej historii, wiadomym było, że nie urodzi się z tego zwyczajna ekranizacja. Po tych dwóch należało się raczej spodziewać podejścia odważnego, może kontrowersyjnego, a już na pewno nie grzecznie podążającego za literą oryginału. Przy postaci tej skali, co hrabia Drakula, wydawało się to całkiem słusznym rozwiązaniem.
Drakula – nowy serial twórców Sherlocka
W końcu mowa nie o pierwszym lepszym krwiopijcy, lecz o TYM wampirze – posiadającym tyle ekranowych wcieleń i tak przemielonym przez popkulturę, że nie bez przesady byłoby powiedzenie, iż trochę już nużącym. Na szczęście nowy "Drakula" do tej ostatniej kategorii nie pasuje, udowadniając, że przy odpowiednim podejściu i ze stuletniej historii da się wycisnąć coś niekonwencjonalnego. Oczywiście zachowując jej podstawowe elementy, bo tych produkcja BBC i Netfliksa wcale nie unika.
Trzy półtoragodzinne odcinki zabierają nas zatem w podróż po części znaną i mocno osadzoną zarówno w powieści Brama Stokera, jak i jej licznych adaptacjach, ale również wyraźnie zaznaczającą swoją odrębność. Podróż po miejscach, które nieraz odwiedzaliśmy, jak ponure zamczysko w Transylwanii, gdzie pod koniec XIX wieku po raz pierwszy spotykamy jego mrocznego gospodarza, gdy ten szykuje się do nabycia nieruchomości w Anglii. Ale również podróż nieunikającą przystanków znacznie mniej spodziewanych czy nakręcających fabułę zwrotów akcji. Dlatego też nie chcąc psuć wam zabawy, w szczegóły wgłębiać się nie będę. Powiedzmy po prostu, że choć stelaż opowieści został zachowany (łącznie z kilkoma postaciami), cała reszta jest efektem czystej twórczej wyobraźni.
A że tej Gatissowi i Moffatowi nie brakuje, to ich "Drakula" nie raz i nie dwa może was zaskoczyć, choć daleki byłbym od nazywania go rewolucyjnym. Wręcz przeciwnie, serial to doskonale świadomy tego, czym jest i z jakiego dziedzictwa czerpie, potrafiąc z niego w niegłupi sposób korzystać. A to mrugając okiem do którejś ze swoich wcześniejszych wersji, a to wchodząc z nimi w ironiczną polemikę, a to interpretując zgrane motywy na własną modłę. Za każdym razem mając z tego czystą frajdę, która nie tylko jest widoczna na ekranie, ale też udziela się widzom.
Drakula, czyli oryginalne podejście do klasyki
I to z naprawdę niezłym skutkiem, bo gdy już się w tę historię wgryziemy (przepraszam, musiałem), rzeczywiście trudno się od niej oderwać. W głównej mierze jednak nie tyle ze względu na walory scenariuszowe, co z powodu jej bardzo wyrazistego i niełatwego do opisania charakteru. Serialowy "Drakula" balansuje bowiem gdzieś na granicy grozy i groteski oraz powagi i kpiny, z radością nurzając się w absurdzie, a przy tym bawiąc się formą i naszymi oczekiwaniami.
Straszy, czasem całkiem porządnie, ale często mrugając przy tym pojednawczo okiem. Otwarcie się naśmiewa, ale najczęściej piekielnie inteligentnie, absolutnie nie zamieniając się w parodię. Obrzydzenie miesza z zachwytem, a czarny humor z autoironią, starając się wprowadzić do wtórnej historii jak najwięcej życia. Przede wszystkim zaś daje pole do popisu swojemu głównemu bohaterowi, w którego wcielił się duński aktor Claes Bang, w znakomitym stylu przenosząc na ekran pomysły twórców.
A wcale nie było to łatwe, bo ci umyślili sobie Drakulę w pewnym stopniu uczłowieczyć i spróbować zrozumieć, choć bynajmniej nie usprawiedliwić. Nie odeszli zatem od wizji zła w czystej postaci, ale dali mu twarz i głos, nie sprowadzając do zbioru znajomych banałów. Mówienie o demitologizacji legendy byłoby raczej za daleko posunięte, zwłaszcza że książę ciemności bez wątpienia nadal jest sobą. Ale sprawienie, by pozostając sobą, jednocześnie stał się interesujący i niejednoznaczny, musiało być sporych rozmiarów wyzwaniem.
Czy Claes Bang sprawdza się jako Drakula?
W sprostaniu mu pomaga Bang, bardzo udanie kreując postać transylwańskiego hrabiego. Monstrum, które za nic mając ludzkie życie, równocześnie jest jego wielkim pasjonatem – w końcu dzięki niemu może trwać przez kolejne stulecia. Ta dwoistość świetnie wybrzmiewa w Drakuli, który przekonuje zarówno jako pociągający ekscentryk z łatwością owijający sobie ludzi wokół palca, jak i odrzucająca kreatura rodem z najgorszych koszmarów.
Chociaż więc od początku wiadomo, że to wilk w jak najbardziej wilczej skórze, mimo to trudno się jego diabolicznemu urokowi oprzeć. Fizjonomii Banga zresztą również (z krwią mu bardzo do twarzy), co tylko dopełnia obraz trafionego w dziesiątkę castingu, który wynosi cały serial o poziom wyżej. Może nie aż tak, jak swego czasu zrobił to Benedict Cumberbatch jako Sherlock Holmes, ale stawianie tych dwóch ról obok siebie nie będzie wielką przesadą.
Czy to samo można powiedzieć o obydwu serialowych produkcjach duetu Gatiss/Moffat? Tu miałbym większe wątpliwości, zauważając, że choć bawiłem się przy "Drakuli" świetnie, nie wszystkie pomysły twórców sprawdziły się równie dobrze. Kupuję zwłaszcza premierowy odcinek – najbliższy klasycznemu podejściu i będący swoistym wyrazem uwielbienia dla kultowej historii, ale przy okazji pomysłowo ją przerabiający. Kolejne, już bardziej pokręcone w treści i zdecydowanie różne w formie, zapadają w pamięć nieco słabiej i zwłaszcza w finale nazbyt podkręcają tempo. Ciągle jednak oferują zabawę lepszą niż zdecydowana większość wampirzej konkurencji.
Drakula to udany powrót do słynnej postaci
I tego powinniśmy się w przypadku "Drakuli" trzymać, bo choć serial to mający swoje ambicje (i nie mam na myśli tylko wykpiwania "faktów" na temat krwiopijców), na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się tu chęć zapewnienia widzom pierwszorzędnej rozrywki. Odświeżanie w tym celu starej jak świat historii wyglądało na raczej kiepski pomysł, a jednak twórcy zdołali mnie – i na pewno nie tylko mnie – przekonać do swoich racji.
Stworzyli serial zaskakująco świeży, wciągający i choć nieunikający fabularnych mielizn, w satysfakcjonujący sposób odpłacający się za poświęcony mu czas. Piękny wizualnie (również w kwestii obrzydliwości), pomysłowy pod względem scenariusza, niekiedy dający do myślenia, a kiedy indziej pozwalający się zanurzyć w krwiście dobrej zabawie. Do tego świetnie zagrany, nie tylko przez Claesa Banga, bo ten otrzymał równorzędną partnerkę w osobie Dolly Wells, wcielającej się w bardzo istotną dla całej historii siostrę Agathę.
Nie jest oczywiście "Drakula" produkcją idealną, czasem choćby próbując upchać w jednym odcinku za dużo, by gdzie indziej straszyć fabularnymi dziurami lub wyjątkowo nieprzekonującymi rozwiązaniami. Łatwo to jednak wybaczyć serialom, których twórcy nie wybierają ani najprostszych ścieżek, ani dróg na skróty, czasem narażając się przez to na krytykę — a to właśnie jest przypadek nowej wersji opowieści o najsłynniejszym wampirze w dziejach.
Ta proponuje bowiem coś własnego, zachwycając kreatywnością, wyobraźnią i odwagą w podejściu do klasyki. Nie rezygnując z jej charakterystycznych elementów, zamienia skostniałą historię w pełen wigoru krwawy spektakl godny czasów, w jakich żyjemy. Dlatego tez pozwólcie, że na pytanie postawione na wstępie odpowiem innym. Czy potrzebujemy nowego "Drakuli"? A czemu nie?