"Gra o tron" (2×04): Jaka nudna jest ta wojna
Paweł Rybicki
25 kwietnia 2012, 21:32
2. sezon "Gry o tron" kosztował producentów miliony dolarów, a na ekranie w ogóle tego nie widać. Czy serial zacznie tracić widzów, znudzonych nieustanną paplaniną?
2. sezon "Gry o tron" kosztował producentów miliony dolarów, a na ekranie w ogóle tego nie widać. Czy serial zacznie tracić widzów, znudzonych nieustanną paplaniną?
Podczas realizacji 2. sezonu "Gry o tron" głośno było o tysiącach statystów, których zatrudnić chciało na planie serialu HBO. Fani nabrali przekonania, że w nowych odcinkach wojna o koronę Westoros pokazana zostanie ze znacznie większym rozmachem. W 1. sezonie twórcy nie pokazali żadnego zbrojnego starcia.
Trudno pokazywać wojnę bez wojny, ale realizatorzy "Gry o tron" nadal pozostali przy tej manierze. Najnowszy epizod, "Garden of Bones", rozpoczął się od kolejnej bitwy ukazanej metodą: Robb (Richard Madden) rusza do ataku, cięcie, pole pełne trupów. Gdzie ci statyści, gdzie te miliony dolarów?
Wśród martwych ciał młody Stark spotyka atrakcyjną pielęgniarkę (?) Talisę (Oona Chaplin). Dziewczyna wywiera na królu Północy spore wrażenie. Możemy się spodziewać romansu – a to oznacza sporą zmianę względem treści książki. W "Starciu królów" Robb nie zakochuje się bowiem w dzielnej pielęgniarce, lecz w arystokratce Jeyne Westerling. Jak już wyjaśnili autorzy serialu, to jednak Talisa będzie wybranką króla.
Poważnych zmian w stosunku do treści książki jest w "Garden of Bones" znacznie więcej. Niestety, niewiele one wnoszą. Jedynym ciekawym fragmentem dodanym przez scenarzystów jest scena z prostytutkami "sprezentowanymi" Joeffreyowi (Jack Gleeson). Chyba pierwszy raz w tym serialu "sexposition" znalazło jakieś fabularne zastosowanie.
Poza tym inwencja scenarzystów ograniczyła się do napisania kolejnych dialogów. W efekcie "Gra o tron" zaczyna przypominać teatr telewizji. Szczególnie marnie wypadła (długo wyczekiwana) scena dotarcia Daenerys (Emilia Clarke) do miasta Quarth. "Horda Dothraków", której boją się włodarze wielkiej metropolii składa się na ekranie z… kilku – kilkunastu osób. Owszem, po śmierci khala Drogo jego khaalasar się rozpadł, ale Martin opisywał, że wokół Daenerys pozostało jeszcze wielu wojowników – przynajmniej kilkudziesięciu. Tymczasem "horda" pod Quarthem wygląda po prostu śmiesznie i muszę jeszcze raz zapytać: Gdzie te miliony, gdzie ci statyści?
Jeśli już nie ma wielkich bitew – to może przynajmniej jakieś małe starcie? Potyczka? Pojedynek? Cokolwiek! Jak na razie, w czterech epizodach, ani razu nikt nawet nie skrzyżował ze sobą mieczy. To ma być wojna?
Co najgorsze, w serialu całkowicie pominięto element stanowiący o klimacie sagi Martina. Literacki pierwowzór pełen jest opisów tragicznych skutków wojny. W "Starciu królów" Arya podróżowała przez spalone wsie, spotykała przerażonych ludzi uciekających przed żołnierzami, oglądała mordy i gwałty – dokonywane przez wszystkie strony konfliktu. Dzięki tym drastycznym opisom widz dostrzegał, że prawdziwe koszty gry o tron ponoszą najbiedniejsi i najbardziej bezbronni.
A w serialu jedynym śladem po tych okropnościach jest scena przesłuchania wieśniaków w Harrenhal, przerwana zresztą cudownym zrządzeniem losu, czyli przybyciem Tywina Lannistera. Nie wiem, dlaczego twórcy serialu omijają ten wątek twórczości Martina. Z oszczędności? Z konieczności dokonywania skrótów? Niezależnie od powodów, serial na tym cierpi.
Możliwe, że głównym problem twórców "Gry o tron" jest po prostu fakt, że porwali się na zbyt ambitne zadanie. "Starcie królów" jest książką znacznie dłuższą i bardziej skomplikowaną od poprzedniego tomu sagi, a tymczasem HBO postanowiło zmieścić adaptację tylko w 10 odcinkach. Staje się jasne, że to się po prostu nie mogło udać.