"Zoey's Extraordinary Playlist" to przebój na inną dekadę — recenzja nowego serialu NBC
Kamila Czaja
10 stycznia 2020, 16:03
"Zoey's Extraordinary Playlist" (Fot. NBC)
"Zoey's Extraordinary Playlist" mogło być lekiem na naszą tęsknotę za "Crazy Ex-Girlfriend", ale bardziej przypomina seriale z lat 90., tyle że czasem ktoś śpiewa. Niewielkie spoilery.
"Zoey's Extraordinary Playlist" mogło być lekiem na naszą tęsknotę za "Crazy Ex-Girlfriend", ale bardziej przypomina seriale z lat 90., tyle że czasem ktoś śpiewa. Niewielkie spoilery.
To mogło się udać. Pomysł na nowy godzinny komediodramat stacji NBC brzmiał absurdalnie, co znaczy, że brzmiał jak pomysły wielu naprawdę udanych produkcji. Zoey (Jane Levy, "Suburgatory"), zdolna programistka, która lubi mieć w życiu wszystko pod kontrolą, nie umie walczyć o swoje i nieszczególnie wyróżnia się z tłumu, na skutek dziwacznego splotu okoliczności zaczyna słyszeć myśli innych ludzi, na dodatek ujęte w formę muzycznych hitów.
Dziwne? Tak, ale po "Crazy Ex-Girlfriend" czekałam na kolejny niebojący się przekraczania gatunkowych granic, kolorowy serial ze wstawkami musicalowymi, a równocześnie poważnymi tematami. "Zoey's Extraordinary Playlist" na papierze było dokładnie tym. Pilotowy odcinek jednak mało, że mnie nie zachwycił, co byłoby jeszcze zrozumiałe, wszak "Crazy Ex-Girlfriend też nie zadebiutowało genialnie, to sprawił, że zwątpiłam, czy nowy serial ma jakiekolwiek szanse spełnić oczekiwania w przyszłości.
Pod dość odjechanym pomysłem kryje się tu obyczajowa opowieść rodem z lat 90. ("Joan z Arkadii") albo ich naśladownictwa (ostatnio "God Friended Me"). To mimo śpiewu historia niepodważająca fabularnych przyzwyczajeń widza. Jeśli odjąć piosenki, to zostają wątki Zoey i jej rodziny oraz Zoey i jej współpracowników. A w tych warstwach serialu trudno znaleźć coś, co składałoby się na obowiązkowy cotygodniowy seans.
Zoey's Extraordinary Playlist, czyli zgrane kawałki
Zoey ma ojca (Peter Gallagher, "The O.C.") cierpiącego na rzadką, szybko postępującą chorobę, która uniemożliwia mu komunikację i poruszanie się. Matka Zoey (Mary Steenburgen, która grała matkę w "Joan z Arkadii", więc tu występuje w bardzo podobnej roli) w pełni podporządkowała życie zajmowaniu się mężem. W tle jest też, na razie zupełnie niewyrazisty, brat głównej bohaterki (Andrew Leeds, "Bones"). A wszystko to napisane w sentymentalny sposób i ma się wrażenie, że gdzieś już to wszystko, każda (nieśpiewana) scena, każda rozmowa, było. I oczywiście dodatkowo ktoś, kto będzie wspierał Zoey w zmaganiach z jej dziwną "mocą". W tym wariancie to akurat Mo (Alex Newell, "Glee") z mieszkania naprzeciwko.
W firmie tworzącej aplikacje sytuacja też jest raczej znajoma – od apodyktycznej szefowej (Lauren Graham, "Gilmore Girls") przez stereotypowych współpracowników po przyjaciela, Maksa (Skylar Astin), który, jak od początku się domyślamy, bo to serial, w którym wielu rzeczy się od początku domyślamy, na pewno się w Zoey kocha. Tymczasem ona myśli o charyzmatycznym Simonie (John Clarence Stewart, "Luke Cage"), który, oczywiście, będzie nieco inny, niż się na początku wydaje, jednak nawet ta "nieprzewidywalność" mieści się w ramach klasycznej telewizyjnej przewidywalności.
Obsada jest taka, że wydawałoby się, że nawet mniej porywające dialogi udźwignie. I tu przykra niespodzianka, bo ani Levy mnie tu szczególnie nie ujęła, ani teoretycznie genialny drugi plan nie okazał się genialny. W pilocie Graham czy Steenburgen grają, skoro już o musicalu mowa, na jednej nucie. Dobrze wypada Newell w wyrazistej roli Mo, bo to na szczęście postać qureerowa, w przeciwieństwie do roli z "Glee", niepolegająca wyłącznie na tym, że jest queerowa, tylko po prostu mająca swoje pasje i charakter. Oczywiście na tyle, na ile da się to pokazać w paru scenach i w ramach schematu "drugich skrzypiec" obok głównej postaci.
Może sytuacja się poprawi, kiedy aktorzy bardziej wyczują swoich bohaterów i zaistnieje większa ekranowa chemia. Póki co i postacie, i z założenia zapewne błyskotliwe dialogi między nimi dają wrażanie sztuczności. Niby dużo się tu mówi i sporo się chodzi (prawie jak u Aarona Sorkina), ale nie wypada to naturalnie. Trudno mi dokładnie uchwycić, co poszło nie tak, ale miałam poczucie, że oglądam łatwą do przejrzenia inscenizację cały czas, a nie tylko w celowo zainscenizowanych numerach wokalno-tanecznych.
Zoey's Extraordinary Playlist — śpiewają i co dalej?
Piosenki to osobna sprawa. I, niestety, też na razie dość średnia. I nie chodzi o to, że nabycie przez Zoey daru słyszenia śpiewanych myśli zarówno ludzi bliskich, jak i tych spotkanych przypadkiem na ulicy jest absurdalne, bo to się mieści w konwencji. Tyle że same numery wypadają różnie. Są wielkie chorograficzne przedsięwzięcia i te, chociaż sprawiają wrażenie trochę doklejonych do fabuły, robią wrażenie, ale są też momenty, że Zoey stoi, a ktoś "do niej" po prostu bardzo długo śpiewa.
Dobrze, że sporo piosenek pojawia się w scenach, które mają istotne znaczenie dla życia bohaterki i jej relacji z otoczeniem, ale póki co, może poza "Help!", chyba tylko występ wokalny Astina mnie zainteresował. Chociaż pewnie powinnam się wzruszyć bardziej przy scenie Zoey z ojcem. Ale jakoś przez wspomniane już poczucie banału wątków rodzinnych nie mogła się przebić nawet piosenka. Jednak doceniam twórców serialu za dobór słów utworów do różnych sytuacji, czasem naprawdę dobrze pasują.
Wbrew diagnozie z "Rejsu" nie zawsze lubimy te piosenki, które już słyszeliśmy. Jeśli "Zoey's Extraordinary Playlist" trochę mniej będzie przypomniało zgrane kawałki (nawet jeśli w sensie dosłownym, muzycznie, nadal serwować będzie szlagiery), ekipa się zgra, żarty zaczną bawić, a całość nie pójdzie ani w stronę jakiegoś proceduralnego serialu o pomaganiu kolejnym ludziom, ani w stronę opery mydlanej, tylko znajdzie dla siebie własną drogę – będę za. Na razie postanowiłam, że jak ta nowość NBC wróci 16 lutego, to dam 2. odcinkowi szansę. Ale na pewno już bez tych nadziei, jakie wiązałam z "Zoey's Extraordinary Playlist" przed premierą.