"Grace i Frankie", czyli podnoszenie się wbrew wszystkiemu — recenzja 6. sezonu
Kamila Czaja
18 stycznia 2020, 21:12
"Grace i Frankie" (Fot. Netflix)
"Grace i Frankie" wracają z przedostatnim sezonem przygód ludzi, którzy nie pozwalają, by metryka czegoś ich pozbawiła. I mimo pewnej stagnacji serial z Jane Fondą i Lily Tomlin nadal działa.
"Grace i Frankie" wracają z przedostatnim sezonem przygód ludzi, którzy nie pozwalają, by metryka czegoś ich pozbawiła. I mimo pewnej stagnacji serial z Jane Fondą i Lily Tomlin nadal działa.
Już przy poprzedniej serii "Grace i Frankie", dobrze się bawiąc, miałam poczucie, że twórcy trochę odpuścili potencjał, jaki serial miał w kwestii spraw poważnych. Stawiają na lekkość i to, że lubimy bohaterki, więc chętnie spędzimy z nimi raczej przyjemne, niezobowiązujące godziny, niż potowarzyszymy im w większych, potraktowanych serio dramatach. I sezon 6. byłby potwierdzeniem takiej drogi. Chociaż nie do końca pochwalam ten wybór, to przyznaję, że bawiłam się bardzo dobrze.
Jeśli przyjąć za autorami "Grace i Frankie", że lubimy to, co znamy, to nowa seria byłaby idealną ilustracją takiej zasady. Teoretycznie wszystko powinno się w tym sezonie zmienić, skoro Grace (Jane Fonda) spontanicznie wyszła za Nicka (Peter Gallagher), nie będzie więc mieszkać z Frankie (Lily Tomlin). A jednak i na to znajdzie się sposób. W niektórych odcinkach, kiedy Nick nie jest akurat potrzebny do zainicjowania jakiegoś napędzającego akcję konfliktu, można w ogóle zapomnieć o tym ślubie.
Grace i Frankie – nowy biznes, ten sam serial
Co akurat mnie nie martwi, bo chociaż lubię relację Grace z młodszym partnerem i związane z tym kwestie granic szczerości oraz problemów z samooceną (tu choćby ciekawie rozegrany wątek z Grace i żonami kolegów Nicka), serial jest najlepszy wtedy, kiedy tytułowe bohaterki działają razem bez rozpraszania się innymi ludźmi. Jakimś cudem w tym sezonie udało się podtrzymać ciągły kontakt Grace i Frankie, jako pretekstu używając nowego pomysłu na biznes.
Coś, co mogło być słabym sitcomowym żartem ("ha, ha, Fonda nie potrafi wstać z toalety"), udało się przekuć, podobnie jak wcześniej wibratory dla starszych kobiet, w symbol dążenia do poprawy warunków życia w pewnym wieku i prawa do uniezależnienia się od pomocy innych. Nawet jeśli momentami wykorzystano slapstickowy potencjał wątku, to akcent położono na głośne mówienie o sprawach niewygodnych i ponowne pokazanie, że nadmierne tabu to sposób spychania starszych ludzi na margines.
Próby najpierw przekonania Grace do tego biznesu, a potem szukania inwestorów spajają sezon i pozwalają przypomnieć, że siłą serialu jest siła więzi między dwiema tak pozornie różnymi kobietami. Z każdym kolejnym rokiem bardziej widać, jak mocno na siebie wpłynęły i że już nie są w stanie wrócić do życia osobno. Nadal zdarzają się konflikty, Grace nie stała się w stu procentach wyluzowana, a Frankie nie porzuciła hipisowskiego stylu, ale bohaterki serialu dały sobie wzajemnie odwagę, by próbować czegoś spoza strefy komfortu.
Grace i Frankie – po co nam reszta?
Mogłabym godzinami oglądać sceny, w których Grace i Frankie są Grace i Frankie, szukając wspólnie sposobu na poradzenie sobie z problemami. Gorzej wypadają same te problemy, bo poza działaniami na rzecz nowego biznesu brakuje tu spójności. Wątki romantyczne Frankie poprowadzono jakby od niechcenia, wypady w pełen bogaczy świat Nicka – podobnie. Bronią się na szczęście błyskotliwe dialogi i świetni aktorzy na dalszym planie (choćby Mary Steenburgen i Michael McKean).
Nowy sezon przypomina, że o ile Grace i Frankie nadal są super, to Robert (Martin Sheen) i Sol (Sam Waterston) nadal są… trudno powiedzieć jacy. Ich wątki w małym stopniu wiążą się z resztą rodziny i nawet te poważniejsze szybko zostają rozwiązane na rzecz tradycyjnej farsy, w której jedna strona robi coś głupiego i próbuje to ukryć przed drugą. Mają i oni jednak swoje momenty (odcinek z pogrzebem). Zaskoczyło mnie też, jaki świetny może być duet Frankie z Robertem, jeśli napisze im się dobre sceny (odcinek 5.).
Brak pomysłu na fabułę poza "Grace i Frankie się przyjaźnią" widać mocno także w wątkach dzieci. O ile z każdym sezonem Mallory (Brooklyn Decker), Bud (Baron Vaughn) i Coyote (Ethan Embry) bardziej dają się lubić jako postacie (grana przez June Diane Raphael Brianna od początku była napisana ciekawiej niż pozostali), tak to, co scenarzyści dają im do roboty, wciąż wypada słabo. Jeszcze trudności w związku Brianny z Barrym (Peter Cambor) mają ciągłość, ale pozostałe pomysły wracają i znikają, więc trudno się przejąć. Nadal jednak dobrze wypadają sceny w większym, międzypokoleniowym gronie. Problem jest z rozbiciem serialu na indywidualne historie, z których niewiele zasługuje na takie wyróżnienie.
Grace i Frankie mimo wszystko
Najsłabszą stroną "Grace i Frankie" okazuje się chyba po prostu ciągłe niezdecydowanie, czy ma to być tradycyjny sitcom, chociaż bez śmiechu z offu, czy coś więcej. Warstwa techniczna zdecydowania wskazuje na to drugie. Fantastyczne wnętrza, praca kamery rodem z najlepszej serialowej albo i filmowej szkoły. Aktorzy z najwyższej półki. Ale fabularnie dużo tu rozbicia. A to niewiele wnoszący, nawet jeśli zabawny, rodzinny wieczór gier. A to jakaś dziwna sprawa w wizą Joan-Margaret (Millicent Martin). Perypetie typu ktoś o czymś zapomniał, coś zgubił, coś przemilczał, więc dużo odcinka schodzi na odkręcaniu mocno naciąganego punktu wyjścia. A jak już coś przechodzi z odcinka na odcinek, to za często twórcy piszą komuś monolog przypominający, w jakim miejscu wątku się znajdujemy.
Trochę narzekam, bo niestety widać, że okres największej świeżości serial ma za sobą. I czasem chciałoby się, żeby stawki tego, co dzieje się na ekranie, były wyższe. Ale to nie znaczy, że nie warto. Nadal mnóstwo tu doskonałych tekstów, jak choćby określenie nowego wynalazku mianem "Helen Mirren armatury" czy większość dialogów Grace i Frankie ( w pamięć zapadł mi choćby ten o "Ratatuju"). Nie przestają mnie bawić żarty z tego, jaką Grace jest matką, a czasem rozbrajająco wypadają przypomnienia punktu wyjścia serialu (Robert: "Miałem wtedy brodę". Grace: "Tak, mnie").
Przed nami już tylko jeden sezon niepowtarzalnego serialu o tym, że człowiek jest nie tylko swoją metryką, a taka przyjaźń, jaka przydarzyła się wbrew wszystkiemu Grace i Frankie, stanowi coś, o co warto walczyć każdym kosztem. Finałowa scena 6. serii zostawiła mnie wprawdzie z mieszanymi uczuciami, bo boję się, że to zapowiedź skupienia się w 7. sezonie nie na tych wątkach, które lubię najbardziej. Ale daję "Grace i Frankie" kredyt zaufania. Ten serial mógłby być czymś więcej, jednak taki, jaki jest, wciąż daje mi mnóstwo frajdy.