"Dobre Miejsce" kroczy z uśmiechem ku wieczności – recenzja finału serialu
Mateusz Piesowicz
31 stycznia 2020, 19:44
"Dobre Miejsce" (Fot. NBC)
Bardzo emocjonalny, wzruszający i chwilami smutny, ale ani przez moment nietracący pogody ducha i wdzięcznego optymizmu. Finał "Dobrego Miejsca" nie mógł być lepszy. Spoilery!
Bardzo emocjonalny, wzruszający i chwilami smutny, ale ani przez moment nietracący pogody ducha i wdzięcznego optymizmu. Finał "Dobrego Miejsca" nie mógł być lepszy. Spoilery!
Znając Michaela Schura i dobrze pamiętając wszystkie sztuczki, jakimi wraz ze scenarzystami raczył nas przez cztery sezony swojego serialu, przed finałem można było mieć uzasadnione obawy. Prawie godzinny odcinek? O nie, to musi znaczyć, że coś jeszcze pójdzie nie tak! Pewnie w ostatniej chwili dojdzie do jakiejś katastrofy, znów wszystko stanie na głowie, a zamiast spokojnego pożegnania "Dobre Miejsce" zafunduje nam nerwy do ostatnich sekund.
Dobre Miejsce – finał serialu pełen emocji
A może jednak nie? Może po niezliczonych resetach i twistach nie z tej ziemi nam i bohaterom należy się coś od ich życia po życiu? Właśnie ten kierunek sugerował już przedostatni odcinek, gdy Eleanor (Kristen Bell) i spółka uporali się z kolejnym problemem, naprawiając Dobre Miejsce i zapewniając ludziom spokojny sposób na zakończenie egzystencji. Inna sprawa, że to wcale nie gwarantowało równie spokojnego finału.
Wręcz przeciwnie, "Whenever You're Ready" choć pozbawione dramatycznych zwrotów akcji, bez wątpienia zapamiętamy jako jeden z najbardziej emocjonalnych odcinków całego serialu. Ten, który kilkakrotnie łamał nam serca, ale nie zostawiał ich w strzępach. Zamiast tego wlewał w nie nadzieję, optymizm i cudowną lekkość, sklejając kawałki w całość i nie pozwalając nam zbyt długo zalewać się łzami. Bo przecież, jak się nam tu od samego początku powtarza, wszystko jest w porządku.
I wreszcie można w te słowa uwierzyć, bo porządek to nie w rodzaju takich całkiem zmyślonych, zawierających jakieś ukryte haczyki czy krótkoterminowych. Nie, to wszystko już przerabialiśmy, w poprzednich tygodniach mając dość czasu, by ostatecznie pozamykać wszystkie ważne sprawy. Teraz został już tylko epilog – dość długi, byśmy mieli czas na niejedno pożegnanie, a zarazem wciąż o wiele za krótki, co dowodziły kolejne sceny, przy których trudno było opanować wzruszenie.
Dobre Miejsce i różne rodzaje happy endów
A tych nie brakowało, bo jak sam tytuł odcinka wskazuje, spędzaliśmy go na czekaniu, aż każde z czwórki naszych ulubionych śmiertelników będzie gotowe na ostatni krok. Doświadczy spełnienia, poczuje wewnętrzny spokój, dozna uczucia podobnego ugryzieniu zbyt gorącego jalapeño w cieście, które okaże się w sam raz – jak zwał tak zwał. W każdym razie na końcu są drzwi, a po przeżyciu dowolnej liczby Jeremych Bearimych w raju, wystarczy przez nie przejść. I już.
Piękne, proste i całkiem rozsądne, ale… też trochę straszne, czyż nie? W końcu to nie zwyczajna rzecz do zrobienia, a krok w nieznane, po którym rozpływasz się w eterze. Przynajmniej dla nas, patrzących na to wszystko z boku i próbujących w chłodny sposób przetrawić twórczą wizję. Ale "Dobre Miejsce" nie byłoby przecież tak znakomitym serialem, gdyby zostawiło widzów samych sobie. Więc pożegnania swoją drogą, jeszcze jedna filozoficzna lekcja swoją. Bo niby czemu nie można mówić o sprawach absolutnie ostatecznych w komediowym tonie?
W niektórych przypadkach wręcz nie da się inaczej – spróbujcie tylko wyobrazić sobie ponure pożegnanie z Jasonem (Manny Jacinto). No nie da się, bo po głowie ciągle chodzi jak nie triumfalny okrzyk "Bortles!", to impreza z Dance Dance Resolution albo niektóre z samych dobrych chwil, jakie przeżył z Janet (D'Arcy Carden). I owszem, łezka mogła się zakręcić w oku już przy ich rozstaniu, ale jednocześnie czuć było, że to tylko przygrywka przed wytoczeniem najcięższych armat.
A że okazała się ona zmyłką? To po prostu kolejny dowód, że Schur jak nikt inny potrafi połączyć błyskotliwy i absurdalny dowcip (Jason naprawdę został mnichem!) z ładunkiem emocjonalnym. Bo ten przy niespodziewanym ponownym spotkaniu przesympatycznego półgłówka z Jacksonville i jego nie-dziewczyny był już ogromny.
Na aż taki nie mogła liczyć Tahani (Jameela Jamil), czyli bohaterka, której twórcy nigdy szczególnie nie próbowali z nikim parować, co też w naturalny sposób powodowało, że bywała odsuwana na dalszy plan. Finalnie nie wytworzyło to jednak dystansu między nią a widzami, a raczej dobitnie potwierdziło jej wyjątkowość, gdy ostatecznie wybrała inną ścieżkę niż pozostali.
W pewnym sensie stawia to ją wręcz na piedestale, co i doskonale do niej pasuje, i jest swego rodzaju oświadczeniem na temat jej znaczenia dla tej historii. Gdyby oczywiście ktokolwiek go jeszcze potrzebował po tym, jak rzemieślnicze umiejętności Tahani docenił sam Nick Offerman. I ona niby nie mogłaby nosić muszki, jak na prawdziwego architekta przystało? "Nonsens" – cytując pewną brytyjską arystokratkę.
Nonsensem byłoby też pozostawienie Michaela (Ted Danson) na wieczność w zaświatach i to nie tylko ze względu na to, że jego samodzielne muzyczne próby doprowadziły tylko do opanowania "Hey There Delilah". Po drodze jaką przeszedł od początku tej historii, z demonicznego architekta stając się głęboko ludzką postacią i ratując przy okazji wszystkie dusze we wszechświecie, to zwyczajnie za mało. Za to całkiem normalne życie na Ziemi? Zaznanie prostych przyjemności i niewiedzy co do tego, co cię czeka po śmierci? Bajka!
Dobre Miejsce uczy, jak radzić sobie z końcem
Patrząc na wszystko z tej perspektywy, wspomniany już strach przed przejściem na drugą stronę (w sumie jeśli liczyć wcześniejszą śmierć, to chyba trzecią) nabiera więc zupełnie innego wymiaru. Krok w nieznane nie jest przerażający – to w nim tkwi cały urok człowieczeństwa. Michael rozumiał to doskonale, dlatego "zostanie prawdziwym chłopcem" było dla niego niczym spełnienie najskrytszych marzeń. Pozostali potrzebowali zaś albo trochę więcej czasu, albo nieco innego podejścia.
Tak jak Eleanor, która przebywszy wyboistą drogę od wrednej dziewczyny z Arizony do tutejszego kompasu moralnego, stanęła w końcu przed największymi wyzwaniami. Bo chyba można tak określić potrzebę życia bez Chidiego (William Jackson Harper) u boku i poszukiwanie spełnienia, gdy wydaje się, że wszystko już za nią.
Trzeba przy tym powiedzieć, że to drugie jest dość zaskakujące, bo sądzę, że nie ja jeden spodziewałem się, że jednym z ostatnich obrazków w serialu może być widok tej pary przekraczającej wspólnie drzwi. Miałoby to sens, w końcu ich związek nabrał na przestrzeni czasu kluczowego znaczenia dla całej historii, a i widzom pewnie łatwiej byłoby przełknąć rozstanie. Ale cóż, moja wyobraźnia i "Dobre Miejsce" mają zupełnie inne ograniczenia.
Stąd też rozłąka Eleanor i Chidiego poszła w niespodziewanym kierunku, zamiast rozwiązania typu "żyli długo i szczęśliwie, wybierając, kiedy zechcą razem odejść", oferując coś znacznie lepszego. Twórcy przypomnieli bowiem, że choć ludzka siła pochodzi w ogromnej mierze z relacji z innymi, to nie tak, że na nich się kończy.
Gdy więc wraz z Eleanor pojmowaliśmy wreszcie ostatnie znaczenie słynnego "Co jesteśmy winni sobie nawzajem?", jasnym stawało się, że rozstanie jest nieuniknione. I tak, będzie bolesne, bo być musi – nawet jeśli zostanie osłodzone Atenami, Paryżem i seksownym kalendarzem. Ale to nie oznacza, że jest nim coś złego. Może to "tylko" bezinteresowny gest wobec drugiego człowieka, a może początek nowej przygody?
Tego już "Dobre Miejsce" nie wyjaśnia, unikając jednoznacznych odpowiedzi na to, co czeka po przejściu przez drzwi. Daje za to znak, dosłownie malutką iskierkę nadziei, że nie musi to być ostateczny koniec. Czy tak jak rozbijająca się o brzeg fala, wracająca potem do oceanu, by przybrać nowy kształt, i ludzie w jakiś sposób wracają, mając chociaż drobny wpływ na tych, których zostawili za sobą?
Dobre Miejsce kończy się w znakomitej formie
Patrząc na ostatnie sceny odcinka i drogę, którą przebywa pewne światełko, by uczepić się nieznajomego mężczyzny będącego o krok od wyrzucenia cudzej poczty do kosza… trudno się nie uśmiechnąć. Tak po prostu, bo daleko mi do stawiania bezdyskusyjnych tez na temat tego, co zobaczyliśmy, podobnie jak "Dobre Miejsce" i jego twórcy bynajmniej nie roszczą sobie praw do rozstrzygania, co po śmierci będzie dla nas najlepszym rozwiązaniem. Woleli sięgnąć po radę kogoś bardziej doświadczonego od nas wszystkich i "wrzucić na śluz".
Nie zostawili nas więc z pustymi rękami, bo też nie taki był cel tej historii. Nie podsunęli jednak oczywistych wyjaśnień, sugerując raczej, że odpowiedzi na wielkie pytania, jakie ludzkość zadaje sobie od początku swojego istnienia, można szukać w przeróżnych miejscach. Czy to będą filozoficzne wywody, czy całkiem błahe codzienne sytuacje – wszędzie można spotkać oznaki czegoś wykraczającego poza nasze pojmowanie. "Dobre Miejsce" uczy, że wystarczy z optymizmem spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość, a dostrzeżenie ich nie będzie takie trudne.
Czy potrafi to jakakolwiek inna komedia? Wątpliwe i także z tego powodu będę za produkcją NBC bardzo mocno tęsknić. Także, bo przecież samo pożegnanie szóstki głównych bohaterów (i wielu drugoplanowych postaci, które przewinęły się przez finał) było wystarczająco trudne, nie wspominając nawet o pogodzeniu się z faktem, że trzeba będzie znaleźć inny sposób na cotygodniowe wprawienie się w dobry nastrój. Ale znajdziemy go, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Może z pomocą jakiejś zbłąkanej iskierki?