"Glee" (3×17): Stare dobre "Glee" powraca
Marta Rosenblatt
28 kwietnia 2012, 21:54
Zgodnie z trzeciosezonową logiką po żenująco dennych odcinkach mamy świetny i dynamiczny odcinek duchem przypominający 1. sezon.
Zgodnie z trzeciosezonową logiką po żenująco dennych odcinkach mamy świetny i dynamiczny odcinek duchem przypominający 1. sezon.
Zatrudnienie nowych scenarzystów i zmiana ich co odcinek nie było dobrym pomysłem. Poza ogólnym widocznym brakiem pomysłów na to co dalej i brakiem świeżości, głównym problemem 3. sezonu jest strasznie nierówny poziom. I tak po słabiutkich dwóch pierwszych odcinkach po przerwie mamy hit. A może jestem już tak przyzwyczajona do miernoty, że normalny odcinek oceniam zbyt entuzjastycznie?
Faktem jest, że odcinek poświecony pamięci Whitney Houston był strzałem w dziesiątkę. Dotychczas odcinki ku pamięci były średnio udane (czego dowodem jest poprzedni poświęcony "Gorączce sobotniej nocy") . Często pojawiały się zarzuty, że to chęć zysku, a nie faktyczna, szczera potrzeba złożenia hołdu. Nie wiem, jak było w przypadku Whitney, ale efekt jest naprawdę świetny i właśnie za ten efekt będę rozliczać twórców.
Po pierwsze wreszcie nie chciało nam się spać. Był dynamizm i świeżość. Muzycznie i fabularnie wszystko się kleiło. Już sama piosenka otwierająca odcinek rokowała dobrze. "How Will I Know", śpiewane a capella przez Mercedes , Santanę, Kurt i Rachel, wypadła naprawdę świetnie i to był znak, że tym razem tego nie schrzanią. Choć słysząc same piosenki przed premierą, miałam pewne wątpliwości co do niektórych aranżów, na szczęście wraz z obrazem zyskały na jakości.
"I Wanna Dance with Somebody (Who Loves Me)" czyli wyczekany i wyśniony pierwszy duet Santany i Brittany spełnił moje oczekiwanie w 100% (no może w 99% – gdyż na końcu ewidentnie zabrakło pocałunku dziewczyn). Heather nigdy nie była i nie będzie jakaś wielką wokalistką – a mówiąc wprost dziewczyna nie ma za grosz głosu. Dlatego zazwyczaj w jej przypadku mamy do granic wyczyszczony i przetworzony komputerowo wokal i dance'ową aranżację w stylu umc, umc. Teraz jednak w ogóle mi to nie przeszkadzało, zwłaszcza że taniec HeMo (dopiero po trzech latach RIB zorientowali się, jak dobrą tancerką jest ta dziewczyna?) i wstawki Nayi zrobiły swoje.
Kolejnego duetu, czyli "Saving All My Love for You" w wykonaniu Joe Harta i Quinn Fabray, słuchało się z przyjemnością. O dziwo na tę dwójkę równie przyjemnie się patrzyło (choć nie jestem fanką tego shipu). Wypadek Q, ostatecznie pogrzebał szansę na zrobienie z niej silnej i niezależnej singielki. Skoro już scenarzyści uparli się sparować ją z kimś, czy to musi być dwa lata młodszy od niej chłopak? Przecież Quinn za 40 dni wyjeżdża do Yale. Nie wiem, czy kolejny dramat tym razem miłosny jest jej potrzebny. Postać Nastoletniego Jezusa, Joe, jak już wspomniałam wcześniej to dobry pomysł, w końcu ktoś z innej niż queerowa bajki.
"So Emotional" w wykonaniu Rachel i Santany to pierwszy przyjazny duet tej dwójki. Dziewczyny w 3. sezonie śpiewają ze sobą sporo, ale chyba tylko "A Boy Like That" z West Side Story można nazwać duetem. Po tym występie jestem absolutną fanką Pezberry. Choć nie do końca podoba mi się ta przyjaźń, bo jak wielokrotnie podkreślałam wolę wredną Santanę. No i fakt, że wszyscy się ze wszystkimi lubią jest średnio autentyczny. W dodatku od nadmiaru słodyczy jak wiadomo bolą żeby. Mam nadzieję, że jeszcze usłyszymy parę złośliwych uwag Santany. Zdaję sobie sprawę, że dziewczyna dojrzała i pogodziła się z sobą co sprawiło, że nie musi we wszystkich ciskać jadem, ale wypadałoby zachować specyficzny charakter tej postaci.
Następne w kolejce są dwa występy, które spowodowały szybsze bicie serca każdego klainersa. Między tą parą coś nie ewidentnie nie grało co najmniej od kilku odcinków. Teraz wiemy, że to zabieg scenariuszowy, a nie niedbalstwo ze strony scenarzystów. Blaine Anderson raczej średnio odnalazł się w liceum McKinley. W Dalton Academy był niekwestionowaną gwiazdą, w McKinley jest tylko teoretycznie jednym z wielu. Piszę teoretycznie, bo praktycznie co odcinek miał solo.
Decyzja o przenosinach paradoksalnie nie wpłynęła pozytywnie na związek Blaine'a i Kurta. W pewnym momencie przypominali stare dobre małżeństwo, co również było w scenariuszu. Kwestią czasu było kiedy coś pomiędzy nimi pęknie. No i stało się. Kurt poznał Chandlera. Nie dołączę się do gleeków chcącego spalić Kurta na stosie. Prawda jest taka, że to Kurt zawsze pozostawał w cieniu swojego chłopaka, a kiedy Sebastian otwarcie adorował Blaine'a, musiało mu być wyjątkowo ciężko.
Jak to często bywa, ta trzecia osoba i cały ten dramat wpłynął na ten związek oczyszczająco. Blaine wypomniał Kurtowi wszystkie mniejsze (nawyki, które go drażnią) i większe (koncentracja wokół NAYADY) grzeszki. No i w końcu okazało się, że głównym powodem zachowania B. był jego lęk przed utratą swojego ukochanego chłopaka. Ciekawa jestem, jak scenarzyści to załatwią. bo na razie wygląda to nieciekawie. Nowy Jork może zawrócić w głowie, i trzeba naprawdę silnego uczucia, które wytrzyma taką próbę. Blaine miał jak najbardziej prawo bać się o tę miłość.
W tym wątku, zupełnie, jak w przypadku Britt i San, brakowało mi jedynie pocałunku. Nie wiem, z czego to wynika, ale RIB boją się homoseksualnych pocałunków jak ognia. Trudno uwierzyć, aby bali się antygejowskiego bata w postaci konserwatywnych, czytaj: republikańskich, mediów czy PTC. Takie "Pretty Little Liars" ma podobną jak nie tę samą kategorię wiekową, a ukazywanie homoseksualnych nastolatków (w tym wypadku Emily) to niebo a ziemia.
"It's Not Right but It's Okay", które na początku przeraziło mnie swoim umc, umc, wiele zyskało, gdy zobaczyłam sam występ. Wreszcie coś się działo w tle, wszystko było z humorem, no i wielki plus za zachowanie klimatu z teledysku.
"I Have Nothing", czyli pierwsza od ho ho i jeszcze dłużej solówka Kurta. Interpretacja i wykonanie tak różne od oryginału zyskało nową jakość. Dlaczego u licha Chris Colfer ma tak mało piosenek? Zgaduję, że nic by się nie stało, gdyby od czasu do czasu Darrena zastąpił właśnie Chris. Szczególnie widoczny był brak solo w poprzednim odcinku. Aż się prosiło, aby którąś piosenkę śpiewaną falsetem przez braci z Bee Gees, wykonał właśnie Chris.
Prawdziwym ukoronowaniem odcinka był finał – "My Love Is Your Love". Głosy Merc i Artiego brzmią naprawdę dobrze, aż prosi się o więcej ich wspólnych występów. Jednak znając życie to ich jedyny wspólny występ.
Prócz tego, ze muzycznie było naprawdę dobrze, mieliśmy też całkiem przyjemny wspólny występ chóru. Nawiązanie do 1. sezonu było aż nadto widoczne (scena, w której Will obserwuje dzieciaki, będąca kalka sceny z 1. serii). Swoja drogą, w tym odcinku Will był wyjątkowo pierwszosezonowy i o dziwo nie drażnił mnie.
Cóż, zrobiło się sentymentalnie. Czego nie mam zamiaru wypominać twórcom, wręcz przeciwnie. Było czuć ducha "Glee" i gdybym nie była świeżo po beznadziei, którą zaserwowali nam ostatnio twórcy, mogłabym śmiało powiedzieć, że chciałabym, żeby "Glee" trwało dużej i dłużej.
P.S. Czy w tym odcinku nie było Finchel?