"Locke & Key" szuka klucza do najlepszej ekranizacji – recenzja serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
6 lutego 2020, 21:10
"Locke & Key" (Fot. Netflix)
Dom pełen sekretów, magiczne klucze i grupa dzieciaków, które spróbują uratować sytuację. Brzmi jak materiał na pierwszorzędną przygodę, ale czy serial nadaje jej prawdziwego charakteru?
Dom pełen sekretów, magiczne klucze i grupa dzieciaków, które spróbują uratować sytuację. Brzmi jak materiał na pierwszorzędną przygodę, ale czy serial nadaje jej prawdziwego charakteru?
Znacie takie książki i komiksy, przy których czytaniu aż się prosi, by ktoś przeniósł je na ekran, a potem nachodzi was refleksja, że to może być wyjątkowo trudne zadanie? "Locke & Key" autorstwa Joego Hilla i Gabriela Rodrigueza zdecydowanie się do nich zalicza – ponad dziesięć lat prób i różnego podejścia do jego ekranizacji nie wzięło się znikąd. Był porzucony po pilocie serial FOX-a, były zapowiedzi filmów i kolejnego serialu tym razem od Hulu, ale wszystko na nic. Aż do teraz, bo jak w sumie można się było spodziewać, prędzej czy później sprawa musiała trafić do Netfliksa.
Locke & Key to ekranizacja popularnego komiksu
I nie była to zła wiadomość, bo streamingowy gigant dokonał wreszcie niemożliwego, przenosząc komiksową historię na mały ekran ku uciesze jej licznych fanów. Pytanie tylko z jakim skutkiem, bo powstanie serialu swoją drogą, ale oddanie wyjątkowości pierwowzoru w takiej formie to coś zupełnie innego. Stojący za ekranizacją Carlton Cuse ("Lost") i Meredith Averill ("Nawiedzony dom na wzgórzu") mieli zatem przed sobą nie lada wyzwanie i choć na pewno przy nim nie polegli, ogłaszanie triumfu byłoby równie dużą przesadą.
Przyczyna tego stanu rzeczy jest zaś dokładnie taka, jak można się było spodziewać – choć "Locke & Key" to fantastyczna historia, jej ekranizacja co rusz natrafia na trudne do przeskoczenia przeszkody. Na przestrzeni 10-odcinkowego 1. sezonu (obejrzałem już całość) widać to jak na dłoni i nieważne, czy znacie przy tym oryginał. Jeśli nie, po prostu odczujecie niedogodności za sprawą niekonsekwentnie budowanego klimatu, nieprzekonującego mieszania gatunków i raz po raz zmieniającej się tonacji. A nie muszę chyba tłumaczyć, że zwłaszcza przy opowieści, która łączy fantastykę z lekkim horrorem, są to dość istotne kwestie.
Tutaj tym bardziej, że "Locke & Key" w niesamowitości nurza się od samego początku, nie każąc nam długo czekać na pierwsze fantastyczne okoliczności. Odpowiednia atmosfera ma być nomen omen kluczem do dobrej zabawy, więc zaraz po przedstawieniu głównych bohaterów (a nawet wcześniej), jesteśmy wrzucani w sam środek niezwykłej w każdym calu historii.
A wszystko to w towarzystwie rodzeństwa Locke'ów – nastoletnich Tylera (Connor Jessup) i Kinsey (Emilia Jones) oraz ich młodszego brata Bode'ego (Jackson Robert Scott) – którzy dopiero co przeszli ogromną traumę w postaci tragicznej śmierci ojca (w licznych retrospekcjach gra go Bill Heck). Chcąc zapewnić całej trójce ucieczkę od bolesnych wspomnień, ich matka Nina (Darby Stanchfield) podejmuje decyzję o przeprowadzce na drugi koniec kraju. Konkretnie do Matheson w Massachusetts, gdzie zamieszkają w rodzinnej posiadłości. To stary gotycki dom, o którym zmarły ojciec nigdy za dużo nie mówił. Co może pójść nie tak?
Jak się domyślacie, bardzo dużo rzeczy, bo dom, zwany nie bez przyczyny Keyhouse, skrywa mnóstwo sekretów i odegra w tej historii bardzo istotną rolę. A raczej nie tyle on, co porozrzucane po nim magiczne klucze o niezwykłych właściwościach. Od takich, który pozwalają przenieść się w różne miejsca lub zmienić wygląd, po mające o wiele dziwniejsze, choć bardzo przydatne zastosowania. Dodajcie do tego związaną z nimi mroczną tajemnicę sprzed lat i czyhającą na naszych bohaterów złowrogo nastawioną mieszkankę przydomowej studni, a otrzymacie zarys całości.
Locke & Key, czyli opowieść pełna tajemnic
Zarys, bo pełen obraz jest znacznie bardziej złożony, co nie oznacza, że przesadnie skomplikowany. Twórcy zadbali, by poszczególne elementy fabuły dopasowywały się gładko do siebie, dzięki czemu trudno się w tej historii pogubić, nawet nie śledząc jej wyjątkowo uważnie. Uproszczenie względem pierwowzoru wychodzi o tyle na dobre, że serial nie wymaga od widzów wielkiej cierpliwości – kolejne punkty scenariusza odhaczane są w biegu, nieliczne większe zagadki (o ile nie wpadniecie na rozwiązanie wcześniej) ostatecznie i tak zostaną podane na talerzu. Nic w tym złego, zwłaszcza że całość z grubsza ma sens, ale jeśli znacie komiks, możecie się rozczarować, jak miejscami spłycono tamtejszą pokręconą i świetnie napisaną historię.
Serialowe "Locke & Key" jednak i bez trzymania się kurczowo litery oryginału powinno mieć dość zalet, by przyciągnąć do siebie odbiorców. Ba, samo wykorzystywanie magicznych kluczy przez bohaterów ma w sobie potencjał na świetną rozrywkę. Produkcja Netfliksa nie zawsze potrafi jednak z tych sprzyjających okoliczności skorzystać, często zamiast śmiało obrać konkretną ścieżkę, próbując bycia kilkoma rzeczami jednocześnie. Tu trochę czystej przygody, tam nastoletnie dramaty, gdzie indziej fantastyka z próbami budowania własnej mitologii, a do tego trochę horroru, bo czemu nie?
Trudno ulepić z takiej mieszanki coś o wyrazistym charakterze i nie da się ukryć, że serialowi bardzo go brakuje. Przez to też "Locke & Key", choć zajmujące i wcale nie najgorsze do oglądania, nie pozostawia jednak po sobie za wiele wrażeń, będąc w tej konkurencji daleko za automatycznie przychodzącymi do głowy "Stranger Things" czy (w znacznie odleglejszym porównaniu) "Nawiedzonym domem na wzgórzu".
Locke & Key to aż zbyt prosta rozrywka
Dziwi to o tyle, że możliwości, by zżyć się z bohaterami, jest naprawdę mnóstwo, twórcy jednak wybierają najgorsze z nich, każąc nam na przykład ekscytować się szkolnymi romansami i przyjaźniami. Macie tu historię o kluczach z niezwykłymi mocami, a my mamy przeżywać, kto kogo nie lubi i dlaczego?
Dochodzi nawet do sytuacji, że motywacje głównego czarnego charakteru, a co za tym idzie również stawki całego serialu, pozostają bez większych wyjaśnień – po prostu ktoś zły być musi i tyle. O mniejszych wątkach, które zostały potraktowane po macoszemu (jak problem alkoholowy matki Locke'ów), przez co wyglądają na upchnięte na siłę, nawet nie wspominam.
Plus tego taki, że "Locke & Key" to pierwsza od dawna netfliksowa produkcja, której nie mogę zarzucić, że niepotrzebnie się dłuży. Przeciwnie, niczemu tu nie poświęca się za dużo uwagi, akcja jest płynna i nie zawiera praktycznie żadnych przestojów. Dobrze, bo czas szybko mija. Źle, bo o jakimkolwiek zaangażowaniu emocjonalnym nie ma mowy, za to często zdarza się, że jesteśmy zmuszani brać na wiarę sytuacje stojące mocno na bakier z logiką. Dla świętego spokoju lepiej od razu przyjmijcie do wiadomości, że istnienie kluczy o niezwykłych mocach rzadko bywa tu przez kogokolwiek szczególnie roztrząsane.
Jasne, tego typu to fabuła, że wymaganie od niej wiarygodności, choćby emocjonalnej, może mijać się z celem. Czasem jednak jej brak zwyczajnie przeszkadza, zamieniając trójkę głównych bohaterów w manekiny bez właściwości, z których broni się tylko Kinsey. Tyler? Zmarnowany potencjał postaci, zwłaszcza mając aktora o takich możliwościach jak świetny w "American Crime" Jessup. Bode? Bliżej do irytującego dzieciaka, niż serca całej opowieści. Postacie drugoplanowe? Kompletnie do zapomnienia. A pomyślcie tylko, czym mogła by być ta historia, gdyby ich losy nas rzeczywiście obchodziły. Zresztą nie musicie myśleć, wystarczy sięgnąć po komiks.
Czy warto oglądać serial Locke & Key?
I jakkolwiek uważam to za znacznie lepszą opcję niż poznawanie sekretów Keyhouse za pomocą serialu, to nie tak, że oglądanie go absolutnie odradzam. "Locke & Key" jest solidną produkcją nastawioną na prostą rozrywkę i do takich potrzeb przystosowaną. Wygładzoną względem oryginału, także pod względem treści i brutalności (zdecydowanie nie dla najmłodszych, ale dla nastoletnich widzów już tak, mimo paru kontrowersyjnych scen), niekiedy niepotrzebnie szukającą własnych rozwiązań, ale też potrafiącą pomysłowo przenieść na ekran komiksowe, jak w przypadku zastosowania Klucza Głowy.
Nie da się również zaprzeczyć, że całość wciąga, momentami wznosząc się na całkiem wysoki poziom (szczególnie w okolicach siódmego odcinka – zresztą cała druga połowa sezonu jest lepsza), a nawet potrafiąc nieco podnieść ciśnienie. To już sporo, a biorąc pod uwagę stopień trudności materiału źródłowego, można wręcz twórców lekko pochwalić. Z zastrzeżeniem jednak, że chwalę raczej za bezproblemowe utrzymywanie się na powierzchni niż zgrabne i stylowe pływanie.