"Mad Men" (5×06): Daleko, blisko, wszędzie, nigdzie
Marta Wawrzyn
29 kwietnia 2012, 21:49
Niemal każdy odcinek "Mad Men" to małe dzieło sztuki, ale "Far Away Places" to odcinek wybitny. Rewelacyjnie napisany, pełen kulturowych i historycznych odniesień oraz totalnie szalonych emocji tych niezwykłych zwykłych ludzi.
Niemal każdy odcinek "Mad Men" to małe dzieło sztuki, ale "Far Away Places" to odcinek wybitny. Rewelacyjnie napisany, pełen kulturowych i historycznych odniesień oraz totalnie szalonych emocji tych niezwykłych zwykłych ludzi.
W "Mad Men" nie ma odcinków słabych, ale zdarzają odcinki takie sobie. Taki sobie był początek 5. sezonu, takim sobie odcinkiem był ten też z grubą Betty. "Mystery Date" chwaliłam, bo był zdecydowanie lepszy od poprzedników, ale prawdziwie wielkie odcinki nadeszły potem. Zabrakło mi niestety w zeszłym tygodniu czasu, żeby napisać, czemu zakochałam się w odcinku "Signal 30", którego głównymi bohaterami byli dwaj bardzo nieszczęśliwi ludzie, Pete i Lane. Pewnie wiecie: bo Pete marzy o tym, aby być królem, bo Don to prawdziwy facet, wiecie, taki Dick, bo walka na pięści była bezgranicznie śmieszna i jednocześnie przerażająco smutna, bo ruda perfekcyjnie odrzuciła zaloty Lane'a, bo Ken chce czegoś innego, bo… Tu wpiszcie swoje 10 albo i 100 powodów.
Prawdziwie wybitny, najlepszy w 5. serii i jeden z najlepszych w całej historii serialu, okazał się jednak dopiero odcinek z ostatniej niedzieli. Trzy historie o dalekich, bardzo różnych miejscach, w których znaleźli się bohaterowie "Mad Men", zostały idealnie skomponowane i spojone ze sobą. Obejrzeliśmy bowiem ten sam dzień z perspektywy trzech różnych postaci: Peggy, Rogera i Dona.
Historia Peggy porwała mnie stosunkowo najmniej, ale to nie znaczy, że była nieciekawa. Przeciwnie, uwielbiam zapracowaną Peggy, uwielbiam momenty, w których próbuje zachowywać się jak Don, jak i te, w których totalnie się zatraca i podejmuje pod wpływem chwili dziwne, czasem wręcz głupie decyzje.
Jej próba wmówienia ważnemu klientowi, że chce czegoś, czego nie chce, zupełnie nie wyszła. Heinz nie "kupił" jej prezentacji i już. A ponieważ Peggy nie jest Donem, ba, nie jest nawet facetem, została sprowadzona do parteru przez aroganckiego człowieka, wyznającego zasadę wyższości spodni nad kiecką. Cóż więc zrobiła nasza Peggy? Wybrała się do kina na film, na który jej facet raczej by nie poszedł ("Elza z afrykańskiego buszu") , poczęstowała się trawką nieznajomego, podziękowała nieznajomemu zgrabną ręczną robótką w kinie, a następnie wróciła do biura. I choć czułam, że próbują mi sprzedać po raz kolejny to samo, muszę przyznać, że ogromnie podoba mi się taka Peggy.
Scena, w której rozmawia z Ginsbergiem o jego marsjańskim pochodzeniu, to coś nieprawdopodobnego. Czy można było urodzić się w obozie koncentracyjnym? Owszem. Można też było przeżyć, przyjechać do Ameryki, zostać pracownikiem agencji reklamowej na Madison Avenue. Pewnie wiecie, że to się zdarzało, być może nawet o tym czytaliście, ale wyobrażacie sobie, jak to jest usłyszeć od kogoś, kto pracuje przy sąsiednim biurku, że urodził się w obozie koncentracyjnym? Mnie brakuje słów, nie dziwię się, że zabrakło ich Peggy.
Historia Rogera i wyglądającej jak podstarzała cesarzowa Jane to w zasadzie wielki banał. Ot, kolejna opowieść o intelektualistach z tamtych czasów, którzy myśleli, że eksperymenty z narkotykami doprowadzą ich do niesamowitych stanów i odkryć. Grupka utytułowanych ludzi najpierw prowadzi napuszoną rozmowa o prawdzie, taką, jakie prowadzą dziś przy tanim piwie studenci I roku filozofii, a potem bierze LSD w nadziei, że dowie się czegoś więcej o wszechświecie. Okropność, prawda? Na szczęście wśród tych bufonów znalazł się Roger Sterling, który do całej sprawy podszedł ze sporym dystansem i został za to nagrodzony "Pieśnią burłaków wołżańskich", która rozbrzmiewała tylko dla niego za każdym razem kiedy otwierał butelkę z wódką. Rewelacyjny pomysł, cudowna scena. W ramach odpoczynku od mojej paplaniny proponuję ową pieśń w wykonaniu Chóru Armii Czerwonej.
Roger i Jane pewnie nie sądzili, że tak to się skończy, ale LSD sprezentowało im swoiste katharsis. W chwili szczerości wyznali sobie wszystko i choć trudno im było dojść do tego, co w zasadzie się zepsuło, zdecydowali się zakończyć swoje małżeństwo. Chwała im za to, bo już nie dało się na nich patrzeć.
Czy Don i Megan są na najlepszej drodze, by zostać nowymi Rogerem i Jane? Wiele na to wskazuje. Kiedy Don porywa swoją młodą żonę na dłuższy weekend do jednego z z hoteli Howarda Johnsona, Megan zgadza się niechętnie (przy okazji: czy wiecie, że te hotele wciąż jeszcze są i że każdy, kto nosi nazwisko "Don Draper" może się tam zatrzymać za darmo? Wystarczy zarezerwować pokój przed 8 maja 2012 i wykorzystać rezerwację do końca sierpnia). Ale to Don jest tu szefem, ona jest tylko małą dziewczynką, która nosi krótkie spódniczki, podskakuje i swoje niezadowolenie może pokazać tak jak dziecko, wściekając się na niedobry deser.
Pan Draper wyraźnie tego nie rozumie, ale jego żona jest wkurzona, sfrustrowana, nie chce mieć pana, chce sama o sobie decydować, chce pracować. Nic dziwnego, że to, co miało być słodkim nieróbstwem we dwoje, kończy się wielką awanturą. Niesamowicie podobała mi się scena, w której Don goni swoją małżonkę po mieszkaniu. To totalnie chore, bo on wygląda jak stary zboczeniec, który chce dopaść i zgwałcić uczennicę. Całość jest tym bardziej przerażająca, że Megan ubrana jest w czarno-biały strój grzecznej dziewczynki. "Myślałem, że cię straciłem" – wyznaje na koniec Don i to pokazuje, że wcale nie on jest tu panem. Jak to się skończy, można się domyślać. Nieszczęśliwa żona, potrzeba poświęcania większej ilości czasu na pracę. Hm, skąd my to znamy? Ale Megan to nie Betty, oj, nie.
"Mad Men" wszedł w 5. sezonie na absolutnie cudowny poziom emocjonalnego popaprania, rzadko widywany w serialach. Staje się coraz mocniejszy, bardziej mroczny i głębszy. Zdarzają się sekwencje niemalże poetyckie, sceny, podczas których widz zatraca się wraz z bohaterami, czuje ich emocje i nie jest w stanie się poruszyć, żeby nie zepsuć chwili. Jeśli "Mad Men" to nie literatura najwyższych lotów, to nie wiem, co nią jest.