12 świetnych seriali, które nie miały premiery w Polsce
Redakcja
1 marca 2020, 14:05
Fot. Hulu/Disney+/FX
W marcu do HBO GO trafi z rocznym opóźnieniem "Fosse/Verdon". I niestety to nie jedyny dobry serial, którego światową premierę polskie stacje zignorowały. Takich braków jest dużo, dużo więcej.
W marcu do HBO GO trafi z rocznym opóźnieniem "Fosse/Verdon". I niestety to nie jedyny dobry serial, którego światową premierę polskie stacje zignorowały. Takich braków jest dużo, dużo więcej.
High Fidelity
Zaczynamy od braku najnowszego, który naprawdę nas dziwi, bo to i rzeczywiście dobra rzecz, i z Zoë Kravitz w głównej roli, i jeszcze wyprodukowana przez Hulu, co, wydawało nam się, oznacza, że powinna była trafić z automatu do HBO GO. Nie trafiła i nie mamy pojęcia, czy kiedykolwiek trafi — podobnie zresztą jak "Little Fires Everywhere", którego na próżno szukać na marcowej liście premier platformy. Nie rozumiemy, o co chodzi i czemu niektóre wielkie korporacje wciąż traktują Polskę jak Trzeci Świat, w czasach kiedy Netflix jest w stanie dostarczyć wszystko o tej samej porze w dosłownie każdym zakątku kuli ziemskiej.
Bo tak się składa, że "High Fidelity" zasługuje na to, żeby być oglądane w Polsce, a Polacy zasługują na to, żeby oglądać "High Fidelity". To bardzo zgrabnie uwspółcześniona i "zremiksowana" wersja książki Nicka Hornby'ego i filmu z Johnem Cusackiem w roli głównej, w której zmiana miejsca akcji na Brooklyn i przede wszystkim płci głównego bohatera zdziałała cuda. Nie zaszkodziła też fenomenalna, pełna nieoczywistych wyborów ścieżka dźwiękowa.
Przede wszystkim jednak serial niesie świetna rola Zoë Kravitz jako właścicielki sklepu muzycznego, wciąż porzucanej przez chłopaków (raz też dziewczynę) i bezskutecznie poszukującej prawdziwej miłości. Ale też pod pewnymi względami problematycznej. Odwrócenie płci w tym przypadku nadało całej historii świeżości i nowego kontekstu, ale bez luzu i naturalności Kravitz to nie musiałoby się udać.
Hulu wypuściło całe "High Fidelity" w walentynki i trafiło w dziesiątkę, bo to fajny, inteligentny seans i dla par, i dla singli, którzy tak jak tutejsza bohaterka zastanawiają się, co z nimi jest nie tak. Ale jak widać nie w kraju "Zenka" i "365 dni". [Marta Wawrzyn]
The Mandalorian
Zdecydowanie najbardziej absurdalna pozycja na liście – w końcu mowa o serialu, który zna albo przynajmniej sporo o nim słyszał cały świat. I nic w tym dziwnego, pierwsza aktorska produkcja telewizyjna ze świata "Gwiezdnych Wojen" z definicji musiała narobić sporo szumu, a zważywszy jeszcze na udział niejakiego Baby Yody, to już w ogóle globalne szaleństwo było do przewidzenia.
Ale właśnie, słowo "globalne" zostało przeze mnie nadużyte, bo na ten moment "The Mandalorian" wciąż jest wszak dostępny oficjalnie tylko w krajach, gdzie działa już platforma Disney+. Czyli dokładnie rzecz biorąc w USA, Kanadzie, Australii, Nowej Zelandii, Portoryku i Holandii. Niedługo zaszczytu dostąpią kolejne państwa europejskie (ale żeby się tam nie poczuli zbyt wyróżnieni, będą dostawać po odcinku na tydzień), a reszta świata, w tym Polska, niech czeka cierpliwie. I na was, drodzy państwo, pewnie kiedyś przyjdzie pora!
Powiedzieć, że w dzisiejszych czasach to absurd, to nic nie powiedzieć. Udawanie, że nowością jest serial, od którego w sieci huczy od miesięcy i którego każdy detal został już rozłożony na czynniki pierwsze, trzeba by nazwać zwykłą głupotą, ale może to jakaś wyrafinowana strategia, którą tylko disneyowskie głowy są w stanie zrozumieć? Cóż, nie wiem komu to ma wyjść na dobre, ale fanów nowo powstałemu serwisowi na pewno nie przysporzy.
Plus jest taki, że cała ta dziwaczna sytuacja nijak nie odbiła się na jakości serialu, bo "The Mandalorian" jest dokładnie taki, jak miał być – to wysokiej klasy rozrywka zrealizowana z kinowym rozmachem. Prosta jak konstrukcja cepa, ale wciągająca. Czerpiąca garściami z różnego rodzaju wzorców (westerny!) i mało oryginalna, ale tak dobrze zrealizowana, że niczego więcej się od niej nie oczekuje. Wreszcie potrafiąca chwycić za serce, przy okazji stając się dużego kalibru fenomenem popkulturowym – a to wszystko za sprawą pewnego zielonego malucha.
Bo nie ma co udawać, że chodzi tu o tytułowego bohatera, czyli granego przez Pedro Pascala łowcę nagród przemierzającego samotnie galaktykę. To Baby Yoda podbił serca widowni, sprawiając, że tylko niezły serial wyrósł na coś więcej. Powiedziałbym, że cały świat zasługuje, by się o tym wreszcie dowiedzieć, ale kogo ja próbuję oszukać? [Mateusz Piesowicz]
Superstore
Brak w Polsce "Superstore" od NBC o tyle dodatkowo dziwi, że serial świetnie wpisywałby się w netfliksową ofertę, skoro są w niej już "Dobre Miejsce" czy "Brooklyn 9-9". Fakt, że sitcom Justina Spitzera nie jest aż tak "odjechany" jak pomysły Michaela Schura, ale ma pod wieloma względami podobne zalety.
"Superstore" to opowieść o grupie pracowników sieciowego marketu. Na pierwszym planie występują głównie Jonah (Ben Feldman) i Amy (America Ferrera), ale często to drugi plan kradnie sceny: władcza Dina (Lauren Ash), nienadający się na szefa Glenn (Mark McKinney), wyluzowany Garrett (Colton Dunn), sprytny Mateo (Nico Santos), naiwna Cheyenne (Nichole Bloom) szybko wymykają się swoimi podstawowym cechom. Z przyjemnością można śledzić losy takiej złożonej gromadki.
Niewątpliwym plusem jest fakt, że członków ekipy grają świetni aktorzy, a bohaterowie różnią się pod względem pochodzenia, religii, zamożności, życiowego doświadczenia. To serial mocno wkluczający i to pod wieloma względami. A przy tym pokazujący, że różnice nie muszą niszczyć, za to mogą być źródłem wielu komicznych sytuacji.
Spitzer, prowadzący serial przez pierwsze cztery sezony (od piątego zastąpili go Gabe Miller i Jonathan Green), nie unika trudnych tematów, takich jak prawa pracownicze, trudność w godzeniu przez kobiety obowiązków domowych i zawodowych, uprzedzenia, status imigrantów. Humor jest często błyskotliwy, celnie punktujący korporacyjne absurdy. Do tego dochodzą oczywiście różne komplikacje w relacjach między bohaterami. "Superstore" to przyjemna, niegłupia rozrywka. I wyraźna luka w dostępności sitcomów w naszym kraju. [Kamila Czaja]
You're the Worst
Brak, o którym myślę z dużym smutkiem, bo Jimmy (Chris Geere) i Gretchen (Aya Cash) to moja ulubiona serialowa para. W historii telewizji. Naprawdę. I nie chodzi tylko o to, że oni do mnie trafiają, bo są tacy niefajni, że aż fajni.
Komedia (anty)romantyczna telewizji FX, która zakończyła się w zeszłym roku po pięciu sezonach, przetarła szlaki, pokazując w bezkompromisowy i nie zawsze grzeczny, ale za to bardzo realistyczny sposób, jak wyglądają dzisiejsze związki trzydziestolatków. Chaos, bałagan emocjonalny, stawianie siebie na pierwszym miejscu i problemy z otwarciem się na drugą osobę, kiedy masz za sobą dziesiątki nieudanych romansów. A do tego depresje, kryzysy egzystencjalne i trudne poszukiwania odpowiedzi na pytanie, czego właściwie chcemy.
"You're the Worst", korzystając ze schematów komedii romantycznych i przy tym je łamiąc, sportretowało świat współczesnych niedorosłych dorosłych lepiej niż wiele "poważnych" tytułów. I zebrało za to mnóstwo pochwał za oceanem. To naprawdę dziwne, że żadna polska stacja czy też platforma streamingowa nie zainteresowała się serialem, który miał świetne recenzje, otrzymywał nagrody i był podawany jako przykład produkcji trafnie opisującej dzisiejszy świat. [Marta Wawrzyn]
What We Do in the Shadows
Myślicie że czasy, gdy jedna z najlepszych telewizyjnych komedii roku nie trafia do Polski, mamy już za sobą? Nic z tych rzeczy, na co dowodem jest brak "What We Do in the Shadows" w ofercie jakiegokolwiek serwisu czy telewizji. Brak tym bardziej bolesny, że mowa tu nie o jakiejś niszowej produkcji, która pojawiła się znikąd, zaskakując wszystkich swoją jakością, ale o serialowej wersji dobrze ocenianej i popularnej także u nas komedii ("Co robimy w ukryciu"), zrobionej przez twórców oryginału.
I to twórców nie byle jakich, bo ani Jemaine'a Clementa ("Flight of the Conchords", "Legion"), ani tym bardziej Taiki Waititiego (był współproducentem i wyreżyserował kilka odcinków) przedstawiać nie trzeba. O jakość ich produkcji również nie było potrzeby się więc martwić, choć chyba niewielu przewidywało, że ta może przebić oryginał.
Tymczasem serialowa historia współcześnie żyjących wampirów ze Staten Island okazała się czymś znacznie więcej niż lichą kopią, biorąc wprawdzie koncept z pierwowzoru, ale znacznie go rozbudowując. Choćby o bohaterów, bo oprócz trójki krwiopijców, czyli Nandora (Kayvan Novak), Nadji (Natasia Demetriou) i Laszla (Matt Berry), mamy tu również ich ludzkiego sługę Guillerma (Harvey Guillen) oraz jeszcze jednego współlokatora, wampira energetycznego Colina Robinsona (Mark Proksch).
Reszta jest natomiast utrzymaną w konwencji mockumentu komedią absurdu, w której śledzimy jak nasi bohaterowie odnajdują się we współczesnym świecie, od czasu do czasu próbując go podbić albo chociaż pożywić się jakimś przypadkowym śmiertelnikiem. Rzadko bywa przy tym poważnie (choć pamiętajcie, że to ciągle komedia grozy), znacznie częściej niedorzecznie i zabawnie aż do łez, swoje robią też występy gościnne, w jednym z odcinków wręcz spektakularne.
Wszystko to dobitnie udowadnia, że przenosiny z dużego mały ekran nie muszą się źle skończyć, o ile tylko twórcy nie idą po linii najmniejszego oporu i potrafią przekuć pomysły w praktykę. Dobrze by było, gdyby również polscy widzowie mogli się o tym przekonać. [Mateusz Piesowicz]
Ramy
Świetna niszowa produkcja, która w Polsce przeszła prawie niezauważona. I trudni się dziwić, skoro seriali Hulu nam platformy skąpią (chociaż zdarzają się miłe wyjątki). "Ramy" tymczasem miałby dużo szanse trafić w gust fanów kameralnych, mądrych komediodramatów, których seans pozwala nieco poszerzyć perspektywę patrzenia na świat.
Serial, który stworzyli Ramy Youssef (grający także tytułową rolę), Ari Katcher i Ryan Welch, to skłaniająca do empatii opowieść o egipskich muzułmanach w New Jersey. Splatają się tu nowoczesność amerykańskiego życia zachęcającego do ulegania pokusom oraz tradycyjna religijność wpajana przez rodziców wychowywanemu już w Stanach pokoleniu.
Ogromną zaletą jest poświecenie uwagi postaciom z dalszego planu. Świetnie wypada matka Ramy'ego, pozbawiona zajęcia, odkąd dzieci są dorosłe (odcinek "Ne Me Quitte Pas"). Gra ją Hiam Abbass, co powinno stanowić wystarczającą rekomendację, ale warto podkreślić, że bardzo dobrze wypada też wątek siostry Ramy'ego, zbuntowanej wobec islamskich nakazów nastolatki. No i jest przyjaciel głównego bohatera, cierpiący na dysforię mięśniową Steve, który przekracza stereotypy portretowania osób niepełnosprawnych w popkulturze.
Ramy gubi się w sprzecznych wymogach, szuka swojej drogi, rozważając, jak ma żyć trzydziestoletni, lubiący zabawę muzułmanin w Ameryce XXI wieku, ale też jak żyć powinien, by nie stracić w oczu głębszych sensów. Oglądamy więc dylematy głównego bohatera oraz jego uwikłanie w różne relacje. W grę wchodzą też uprzedzenia, głównie te, którego doszły do głosu po 11 września (tu fantastyczny odcinek "Strawberries"). Mądra, zostająca w pamięci, opowieść, na której 2. sezon bardzo czekamy. Mając nadzieję, że w kraju doczekamy się póki co serii pierwszej. [Kamila Czaja]
Evil
Z nowościami amerykańskich sieciówek jest tak, że z roku na rok polskie stacje stacje i platformy coraz bardziej się ich boją. Nawet te produkcje, które w ostatnich latach za oceanem stały się niekwestionowanymi hitami — na czele z "This Is Us" — do nas trafiają albo z dużym opóźnieniem, albo wcale. I trudno się dziwić, że nikt nie chce kupować w ciemno serialu, o którym nie wiadomo, czy zaraz go nie skasują.
Ale trochę jednak się dziwimy, że nikt nie zainteresował się "Evil", serialowym horrorem Roberta i Michelle Kingów, twórców "Żony idealnej" i "Sprawy idealnej". Owszem, ci państwo oprócz masy pomysłów udanych mieli też kilka nieudanych (na czele z "BrainDead", czyli kosmitami zjadającymi mózgi polityków w Waszyngtonie), ale w tym przypadku można było zaryzykować. "Evil" nie tylko ma bardzo dobrą obsadę, na czele z Katją Herbers i Mikiem Colterem, ale też pomysł na siebie.
13-odcinkowy sezon już się zakończył, a było w nim wszystko, od potencjalnych opętań i cudów, przez demony w WiFi i złego Michaela Emersona (aka Bena z "Lost"), po tyleż seksowny, co niezrealizowany romans z księdzem i towarzyszący mu autokomentarz w postaci nawiązania "Fleabag". Kingom pomysłów nie brakuje i choć całość jest zdecydowanie nierówna, to jest to i wciągający serial środka, i często bardzo wdzięczne zabawy motywami z horrorów.
2. sezon "Evil" już jest zamówiony, więc nic tylko kupować licencję, drogi Netfliksie, Amazonie, HBO. To nie jest kolejna nieudana produkcja sieciówek, o której szybko zapomnimy. To jedna z ciekawszych premier sezonu 2019/2020. [Marta Wawrzyn]
Godfather of Harlem
Jeśli stylowe gangsterskie opowieści nadal są w modzie, to kompletnie nie rozumiem, czemu nikt w Polsce nie zainteresował się tym serialem telewizji Epix. Harlem, lata 60. i gangsterzy, a do tego historyczna otoczka – czy naprawdę potrzeba czegoś więcej?
Jeśli powiecie, że po prostu dobrego serialu, to spokojnie, pod tym względem "Godfather of Harlem" również nie zawodzi, świetnie wykorzystując wszystkie sprzyjające okoliczności. Mamy tu do czynienia nie tylko z bardzo klimatyczną i świetnie się prezentującą gatunkową opowieścią, ale też z mocno osadzonym w politycznym i społecznym krajobrazie obrazem epoki. Połączenie gangsterskich porachunków z walką o prawa człowieka? To coś nowego.
Oczywiście prawdziwe wydarzenia zostały tu mocno podkoloryzowane, ale nie da się ukryć, że twórcy bardzo zgrabnie wpletli historyczne postaci w fabułę. Na czele z głównym bohaterem, tytułowym "Ojcem chrzestnym z Harlemu", czyli Bumpym Johnsonem (znakomity Forest Whitaker), który po wyjściu z więzienia w 1963 roku wrócił na dobrze sobie znane ulice, by odkryć, że te mocno się zmieniły.
Stając do walki o władzę z rządzącą teraz Harlemem włoską mafią, Bumpy ma za sprzymierzeńca samego Malcolma X (Nigel Thatch), wówczas stopniowo zyskującego na sile w walce o prawa Afroamerykanów. Jego losy przecinają się również z lokalnym pastorem i politykiem Adamem Claytonem Powellem Jr. (Giancarlo Esposito) czy Cassiusem Clayem (Deric Augustine) jeszcze zanim został Muhammadem Alim. A na tym związki z rzeczywistością się nie kończą.
"Godfather of Harlem" to jednak nie tylko historia – jak na serial twórców "Narcos" przystało, jest tu wszystko, czego oczekuje się po tego rodzaju produkcji. Wyraziści bohaterowie, brutalna przemoc, szemrane układy, zdrady, akcja, a to wszystko podlane dobrze napisanym i trzymającym w napięciu scenariuszem, który wciąga od pierwszego odcinka. Efektem jest co najmniej solidny serial, który dostał już zamówienie na 2. sezon. Nic tylko ściągnąć do Polski jego pierwszą odsłonę. [Mateusz Piesowicz]
Catastrophe
"Catastrophe" zdążyło się już po czterech seriach skończyć, a w Polsce nadal nie m jak zobaczyć tej świetnej czarnej komedii stacji Channel 4. W Stanach brytyjski sitcom kupił Amazon, u nas cisza. A przecież to, że historia dotyczy brytyjsko-amerykańskiej pary nie znaczy, że serial nie przypadłby do gustu polskim widzom.
Zderzenie szerokiego uśmiechu Roba (Rob Delaney) z cynizmem Sharon (Sharon Horgan) prowokuje wiele komicznych sytuacji, kiedy jednorazowa łóżkowa przygoda zmienia się w próby założenia rodziny, ale "Castastrophe" to serial znacznie ciekawszy niż tylko diagnoza międzykulturowych różnic. A humor jest tu czasem tak ostry, że aż trudno uwierzyć.
Komediodramat, napisany przez odtwórców głównych ról, to jeden z najmroczniejszych obrazów rodzicielstwa we współczesnej telewizji. Rob i Sharon radzą sobie, jak umieją, ale nie zamierzają nagle stać się chodzącymi ideałami, wzorową rodzinką. Może jeszcze bardziej gorzkie diagnozy stawia "Catastrophe" wizjom romantycznej miłości, temu całemu "długo i szczęśliwie". Tu toczy się ciągła walka, by związek przetrwał, bo miłość miłością, a życie życiem.
A ludzie ludźmi – w tym wypadku często dość paskudnymi. Sharon i Rob podejmują czasem okropne decyzje, ich przyjaciele to też dość toksyczna para, a matka Roba (Carrie Fisher w ostatniej telewizyjnej roli) do miłych nie należy. Równocześnie jednak wady bohaterów sprawiają, że łatwej się z nimi utożsamiać, cieszyć się naruszaniem tabu i rozbrajaniem schematów. I mimo wszystko im kibicować. Bo jeśli nie wytrzymają ze sobą nawzajem, to kto z nimi wytrzyma? [Kamila Czaja]
Vida
Dwie latynoskie siostry, powracające do domu po śmierci matki, odkrywanie rodzinnych tajemnic, walka z gentryfikacją w Los Angeles, problemy mniejszości etnicznych w Ameryce. Co to ma wspólnego z polskim widzem? Na pierwszy rzut oka niezbyt wiele, ale to nie znaczy, że "Vida" nikomu w Polsce by się nie spodobała.
Składająca się do tej pory z 16 półgodzinnych odcinków opowieść o codziennych zmaganiach Lyn (Melissa Barrera) i Emmy (Mishel Prada), które decydują się razem prowadzić knajpę zmarłej matki, ma szansę trafić do każdego, kto ma skomplikowane relacje z rodzicami i rodzeństwem, był w toksycznym związku albo po prostu jest ciekawy świata. Różne charaktery i wynikające z nich konflikty obu dziewczyn napędzają fabułę w tym samym stopniu, co problemy związane z samym mieszkaniem w Boyle Heights, miejscu, gdzie "stare dobre" jest wypierane przez "nowe plastikowe". To też skądś znamy, prawda?
"Vida" to jeden z tych komediodramatów, które opowiadają zupełnie zwyczajne historie zupełnie zwyczajnych ludzi, ale nie da się od nich oderwać, bo mają w sobie "to coś". Znaczenie mają też dobrze poprowadzone wątki LGBTQ: meksykańskiej matki, która ukrywała swoją partnerkę przed córkami, i jednej z córek, której związki to pomieszanie z poplątaniem — i nie bez przyczyny. Wielka szkoda, że serialu nie ma w Polsce, bo choć byłby raczej niszowy (w Stanach też milionów widzów nie ma), z pewnością znalazłby swoją publikę. [Marta Wawrzyn]
Pennyworth
"Batman" bez Batmana za to z jego lokajem w roli głównej? W porządku, przyznaję, że tak przedstawiony "Pennyworth" nie wygląda na serial, którego absolutnie nie wolno sobie darować. Skreślanie go tylko z tego powodu byłoby jednak sporym błędem, bo produkcja telewizji Epix i twórców odpowiedzialnych wcześniej za "Gotham" ma naprawdę sporo zalet – i to wcale nie takich, które docenią tylko najbardziej zagorzali fani Mrocznego Rycerza.
Zacznijmy może od faktu, że choć to historia z komiksowym rodowodem, nie należy się tu spodziewać ani wielu nawiązań, ani tym bardziej znajomych postaci. Czy może raczej nie należy się ich spodziewać w takiej formie, w jakiej już ich znacie. Bo jasne, że kojarzycie Alfreda Pennywortha (Jack Bannon, dzięki któremu uwierzycie, że z jego bohatera wyrośnie kiedyś Michael Caine), wiernego służącego Bruce'a Wayne'a. Ale czy wiecie, że ten sam Alfred w młodości był żołnierzem brytyjskich służb specjalnych i ani myślał o karierze lokaja?
No to już wiecie, a oglądając "Pennywortha" poznacie jego historię jeszcze lepiej, dochodząc przy tym do wniosku, że z Alfreda był niezły zabijaka, a biorąc pod uwagę styl, można go wręcz porównać do samego Jamesa Bonda. Pomaga temu z pewnością i aura szpiegowskich historii sprzed lat, i umieszczenie akcji w Londynie z lat 60., ale przede wszystkim swoje robi fakt, że twórcy znakomicie czują klimat tej opowieści, ani przez moment nie czyniąc jej przesadnie poważną.
W efekcie dostajemy więc niezłej klasy rozrywkę, która nie unika ani komiksowej akcji, ani obrazowej przemocy, ani nawet uroczo przerysowanej brytyjskości. W złych proporcjach byłaby to mieszanka absolutnie nie do zniesienia, tutaj daje zaskakująco odświeżający efekt, wnosząc do niby znanego świata coś niespodziewanego. W zalewie wtórnych komiksowych historii warto byłoby więc dać jej szansę, zwłaszcza że będzie kontynuacja. [Mateusz Piesowicz]
Brockmire
Sportowa komedia może się wydawać gatunkiem niszowym, ale "Brockimire" od IFC trafi w gust zdecydowanie także tych widzów, którzy nie mają pojęcia o bejsbolu. A raczej trafiłby, gdyby któraś z polskich stacji lub platform streamingowych zdecydowała się pokazać ten serial w naszym kraju. Jeśli nie ze względu na temat, to może chociaż z uwagi na fantastyczną obsadę?
Hank Azaria gra Jima Brockmire'a, znanego komentatora, który po skandalu próbuje wrócić na szczyt. Droga jest kręta i prowadzi przez lokalny klub sportowy w Pensylwanii, prowadzony przez właścicielkę baru, Jules (Amanda Peet). Relacja Jima i Jules to jeden z elementów nakręcających serial, ale jest tu znacznie więcej ciekawych motywów.
Jim to postać ekscentryczna, nieowijający w bawełnę cynik, nałogowiec. Trochę taki doktor House bejsbolu, tyle że nie w ogólnodostępnej telewizji, więc można tu ostrzej pokazać imprezowanie, częściej przekląć, poruszyć trudniejsze tematy. "Brockmire" to równocześnie serial, który mówiąc o depresyjnych sprawach, tchnie zaskakującym, niełatwym optymizmem Wszak jeśli nie zostaje nic innego, to bohaterowie mogą jednak liczyć na siebie nawzajem i na swój ukochany sport. [Kamila Czaja]