"Rodzice" to serial o rodzicielstwie, jaki mogli zrobić tylko Brytyjczycy — recenzja pierwszych odcinków
Marta Wawrzyn
6 marca 2020, 16:03
"Rodzice" (Fot. Sky)
Mocne, depresyjne, brutalnie szczere komedie to specjalność telewizji ostatnich lat. "Rodzice" z Martinem Freemanem i Daisy Haggard wpisują się w ten trend, obalając mity o rodzicielstwie.
Mocne, depresyjne, brutalnie szczere komedie to specjalność telewizji ostatnich lat. "Rodzice" z Martinem Freemanem i Daisy Haggard wpisują się w ten trend, obalając mity o rodzicielstwie.
"Czy masz czasem wrażenie, jakby mózg miał ci się zrzygać we własnej głowie?" — pyta żonę Paul (Martin Freeman) po jednej z wieczornych przepraw z dzieciakami. "Tak, zdarza mi się to przez większość dni" — odpowiada Ally (Daisy Haggard), jego towarzyszka niedoli. I nie jest to wcale najmocniejsza rzecz, jaka pada w "Rodzicach", nowej komedii telewizji Sky i FX, w której nikomu nigdy nie jest do śmiechu, mimo że wszyscy posługują się sarkazmem z brytyjską sprawnością.
Rodzice to brutalnie szczery brytyjski serial
Haggard i Freeman grają małżeństwo po czterdziestce z dwójką kilkuletnich dzieci. Z retrospekcji w pilocie dowiadujemy się, że kiedyś byli szczęśliwi, zakochani i zapatrzeni w siebie. Jeździli na wakacje, uprawiali seks i uśmiechali się do siebie. Dziś ona dzwoni na policję, kiedy pojawia się sugestia, że on mógł zabić dzieci, bo nie jest w stu procentach pewna, czy faktycznie tego nie zrobił. Tak żałosne, przygnębiające i dalekie od idealnego jest ich wymarzone wspólne życie.
"Rodzice" to dokładne przeciwieństwo sympatycznych serwisów parentingowych i stockowych zdjęć, gdzie śliczne, uśmiechnięte mamusie w bieli przytulają anielskie dzieciaczki w sterylnie czystych pomieszczeniach. W brytyjskim serialu, opartym na pomyśle Freemana, a tworzonym przez Simona Blackwella i Chrisa Addisona ("The Thick of It"), panuje kolosalny bałagan w każdym sensie tego słowa. Dom to jeden wielki chaos, tytułowi rodzice są non stop wykończeni i wkurzeni, a o tym, że właściwie mają w życiu wszystko, żadne z bohaterów już nie pamięta.
Codziennym zmaganiom Paula i Ally towarzyszą wrzaski, wybuchy wściekłości i wiązanki mniej lub bardziej wymyślnych przekleństw (w końcu to dzieło scenarzystów, którzy pisali teksty Malcolma Tuckera), puszczanych przy dzieciach. Ktoś może się oburzyć, ktoś powie, że to dokładnie tak wygląda, ja mówię: to bardzo brytyjskie podejście do tematu. Serial brutalnie szczery, często zabawny i do bólu realistyczny. Zero lukru, sto procent niewygodnej prawdy i tona ostrych żartów.
A jednocześnie "Rodzice" wiedzą, kiedy przystopować, uderzyć w lżejsze tony i sprawić, że ten bałagan zwany codziennym życiem wydaje się raczej słodko-gorzki, niż w oczywisty sposób odstręczający. Freeman i Haggard mają świetną chemię, tak że czasem wystarczy wspólny żarcik i znaczące spojrzenie, żebyśmy wiedzieli, jak bardzo ich bohaterowie się kochają, nawet jeśli na zakochanych absolutnie nie wyglądają. "Oddałbym życie za te dzieci, ale też często mam ochotę je pozabijać" — mówi na początku Paul, tym zdaniem dobrze definiując, o czym jest cały serial.
Rodzice, czyli żałosne życie ludzi wkurzonych
O ile pierwszy odcinek skupia się na wzlotach i upadkach dwójki tytułowych rodziców, w drugim serialowy świat powiększa się z kolei o ich rodziców i kolejne problemy, czy to związane z tym, że są w starszym wieku, czy też po prostu z ich charakterem. Wyróżnia się zwłaszcza Michael (Michael McKean z "Better Call Saul"), nieodpowiedzialny ojciec Ally, który powraca z drugiego końca świata i wprowadza się do córki. A że nawet nie pamięta imienia jej męża? No cóż, zdarza się.
Wszystko to razem składa się na bałagan, który ma wiele specyficznego uroku. Trudno nie doceniać błyskotliwych dialogów, bezczelności, z jaką serial wprowadza przekleństwa — mnóstwo przekleństw! — do świata, w którym nie powinno ich być, a także komediowego talentu odtwórców głównych ról. To bardzo brytyjski serial, z całym dobrodziejstwem inwentarza. I choćby dlatego warto na niego zerknąć.
Problematyczny na dłuższą metę może jednak okazać się fakt, że nie ma tu nic odkrywczego. Znajome sytuacje, ludzie tacy jak my, żadnych ekscytujących dodatków. Nic nowego pod słońcem — i nic, czego nie przerobiłyby takie produkcje, jak "Catastrophe", "Better Things" czy chociażby szybko skasowane "Married" od FX. Dodatkowo pojawia się pytanie, czy aby na pewno chcemy oglądać żałosne życie wiecznie wkurzonych ludzi, którzy są zwyczajni, banalni i niczym się nie wyróżniają.
Seriale to prawie zawsze jakiś rodzaj eskapizmu, niezależnie od tego, co oglądamy. Chcemy lubić bohaterów, chcemy żyć ich życiem i choć na pół godziny dziennie zapomnieć, że nasze życie niekoniecznie jest takie, jak sobie wymarzyliśmy. "Rodziców" w tym momencie bardzo trudno jest polubić, nawet jeśli da się pewne elementy docenić. I to na dłuższą metę może okazać się problemem.