10 świetnych seriali, które obejrzycie w jeden dzień
Redakcja
23 marca 2020, 15:03
Co oglądać w czasie kwarantanny? Polecaliśmy wam już produkcje kilkusezonowe i najlepsze komedie, dziś pora na coś krótkiego. Te seriale obejrzycie w jeden dzień — albo dwa wieczory.
Co oglądać w czasie kwarantanny? Polecaliśmy wam już produkcje kilkusezonowe i najlepsze komedie, dziś pora na coś krótkiego. Te seriale obejrzycie w jeden dzień — albo dwa wieczory.
Nawiedzony dom na wzgórzu
Jedni na trudny czas wybiorą coś poprawiającego humor, inni mogą woleć szukanie ucieczki w baniu się czegoś innego niż wirus. A "Nawiedzony dom na wzgórzu" strachu może napędzić tyle, że metoda klin klinem powinna tu zadziałać. Równocześnie to nie jakieś prymitywne odliczanie kolejnych zjaw i ofiar, nawet nie jakiś wciągający, ale zachowawczy horror, tylko serial wykorzystujący najlepsze wzorce gatunkowe i doprawiający je porządną dawką psychologicznego dramatu. Warto się skusić, chociaż wymaga to całodniowego maratonu (10 godzinnych odcinków).
Mike Flanagan w rozgrywającej się na dwóch planach czasowych opowieści o klanie Crainów i przeklętym domostwie, które zaważyło na losach dwóch pokoleń, zawarł całkiem porządną dawkę rodzinnej psychodramy, a że do tego w "Nawiedzonym domu na wzgórzu" porządnie przeraża, to tylko tym ciekawiej. Świetna obsada, zarówno dorosła (m.in. Carla Gugino i Timothy Hutton), jak i dziecięca, pozwala przejąć się losami wielowymiarowych bohaterów i przeżywać ich indywidualne traumy, przy równoczesnych próbach rozwikłania mrocznej tajemnicy.
Mnóstwo napięcia, zwroty akcji, aktorzy, dobry, wiarygodny psychologicznie scenariusz, a do tego świetne efekty i eksperymenty formalne (zwłaszcza w fantastycznym odcinku "Two Storms") to główne zalety tej mocno autorskiej adaptacji powieści Shirley Jackson z 1959 roku. Nawet jeśli ktoś nie przepada za horrorami, powinien docenić pomysły Flanagana, przy czym naprawdę warto być jednak widzem odpornym na wyskakujące nagle duchy.
Wydaje się, jakbyśmy dopiero wczoraj bali się przed ekranem, a tymczasem od premiery serialu Netfliksa minęło prawie półtora roku. Bardzo długo czekamy na powrót tej nawiedzonej antologii z nową historią, opartą na "W kleszczach lęku" (nowsze tłumaczenie: "Dokręcanie śruby") Henry'ego Jamesa. Nam pozostaje cierpliwość lub powtórka poprzedniej odsłony, a tym, którzy "Nawiedzony dom na wzgórzu" mają dopiero przed sobą, zdecydowanie polecamy straszny, ale satysfakcjonujący seans (spirytystyczny). [Kamila Czaja]
Nawiedzony dom na wzgórzu jest na Netfliksie
Czarnobyl
Czy to aby na pewno odpowiedni czas, by polecać właśnie ten serial? Po pierwsze, jeśli serial jest naprawdę dobry (a ten jest), to nie ma czegoś takiego, jak "nieodpowiedni czas". Po drugie, wydaje nam się, że akurat opowieści ku przestrodze nigdy nie powinno być dość – nieważne, że okoliczności mamy teraz zupełnie inne od tych w "Czarnobylu".
O wiele istotniejszy jest efekt, jaki robi przedstawienie tej tragicznej historii w produkcji HBO, która podbiła rok temu serca widowni, a wśród licznych wyróżnień ma też na koncie m.in. Złoty Glob dla najlepszego serialu limitowanego. W stu procentach zasłużony, bo "Czarnobyl" dokonał tego, co nie udało się wielu dramatom historycznym przed nim, skutecznie łącząc relację z prawdziwych wydarzeń z ogromną dawką emocji. To wystarczyło, by dzieło Craiga Mazina, choć na pozór dalekie od wyjątkowości, na długo zostawało w pamięci.
Trzeba przy tym podkreślić, że nie jest bynajmniej "Czarnobyl" informacyjną opowieścią tylko dla tych widzów, którzy o katastrofie elektrowni jądrowej z 1986 roku nie mają wielkiego pojęcia. Jasne, jej edukacyjny wymiar ma swoją wagę (zwłaszcza w rejonach świata innych niż nasze), ale nie to robi tutaj największe wrażenie, a sposób, w jaki różne fabularne elementy składają się na jednocześnie przerażającą i poruszającą historię.
Historię ludzi, których dotknęła tragedia i systemu, który za tę tragedię odpowiadał. Opowieść o jednostkach, które zapisały się na kartach historii (jak na przykład Walerij Legasow w kreacji Jarreda Harrisa albo Boris Szczerbina zagrany przez Stellana Skarsgårda) oraz innych, przeżywających ten sam koszmar lub pozostających jego bezimiennymi ofiarami. "Czarnobyl" ani nikogo szczególnie nie wyróżnia, ani nie skupia się na jednym aspekcie fabuły – bez sięgania po tanie chwyty i z tylko niezbędnymi dla fabuły zmianami wydobywa z autentycznych zdarzeń ich najbardziej ludzki, a przez to dotykający do głębi wymiar.
Choć całość jest w miarę krótka (pięć godzinnych odcinków) i zdecydowanie wciąga, szykujcie się na seans, który nie będzie ani łatwy, ani przyjemny. Obejrzenie wszystkiego w jeden dzień to więc opcja raczej dla twardych widzów, ale w sumie częstotliwość oglądania nie ma większego znaczenia – w każdej konfiguracji odczuwa się ten koszmar jak na własnej skórze. [Mateusz Piesowicz]
Czarnobyl jest dostępny w serwisie HBO GO
Szukając Alaski
Namawiamy do obejrzenia serialu Hulu nie po raz pierwszy. Na zmianę z Martą, która była pierwsza i zachęcała resztę redakcji do seansu, pisałyśmy o "Szukając Alaski" przy okazji seriali do obejrzenia na HBO GO, topu października, najlepszych nowych seriali 2019, a ja dodatkowo wybrałam właśnie tę "młodzieżówkę" jako największe zaskoczenie roku. Ale powtarzamy się tak uparcie, bo łatwo adaptację powieści Johna Greena pominąć, uznać za kolejną wariację sensacyjnych "Trzynastu powodów". A to zupełnie inna historia.
Produkcji Josha Schwartza i Stephanie Savag, którzy odpowiadali m.in. za "The O.C." i "Plotkarę", klimatem zdecydowanie bliżej do pierwszego z ich dawniejszych tych seriali. Dodać można by jeszcze "Gilmore Girls" ze swoich najlepszych czasów oraz wszelkiego typu niegłupie opowieści o szkołach z internatem czy wakacyjnych obozach (tu niesłusznie moim zdaniem zapomniane jednosezonowe "Camp" i "Huge" sprzed kilku lat). "Szukając Alaski" łączy bowiem elementy planu lekcji z odcięciem od świata w leśniej głuszy. A nietypowej szkole sporo uroczych ekscentryków, nad wiek dojrzałych, ale jakimś cudem w tym nieirytujących.
https://www.youtube.com/watch?v=rWNlrgNNVm4&feature=emb_title
To serial o nastolatkach, ale nie tylko dla nich. W losy Milesa (Charlie Plummer), który w nowym miejscu ulega fascynacji Alaską (Kristine Froset) i znajduje przyjaciół, nietrudno się emocjonalnie zaangażować, a osiem odcinków szybko mija. Nie ma tu słabych ogniw, jeśli chodzi o postacie. Nie tylko pierwszy plan, ale i dalsze wypadają świetnie, a w ten świat z roku 2005 wchodzi się bez trudu, może trochę przy tym tęskniąc za czasem, kiedy wszystko, jeśli nawet nie było prostsze, na pewno się takie wydawało.
Ale "Szukając Alaski" nie proponuje bezmyślnej beztroski. Bohaterowie dyskutują o trudnych książkach, snują ambitne plany na przyszłość, chcąc wykorzystać szansę i dzięki oryginalnej ścieżce edukacji osiągnąć w życiu to, czego nie mogli, z różnych przyczyn, zdobyć ich rodzice. Toczą się tu rozmowy o filozofii, religii, sensie życia, a równocześnie od początku wiemy, że wszystko zmierza do tragedii, do której mimo tylu debat nikt nie będzie w pełni przygotowany. [Kamila Czaja]
Szukając Alaski dostępne jest na HBO GO
The End of the F***ing World
Jeden z dłuższych tytułów w naszym zestawieniu, przynajmniej jeśli chodzi o liczbę odcinków, bo tych na przestrzeni dwóch sezonów mamy "aż" szesnaście. Ale spokojnie, wszystkie są króciutkie i łatwo przyswajalne, więc seans minie, nim się spostrzeżecie, zostawiając za sobą sporo wrażeń.
I trzeba od razu dodać, że będą to wrażenia z gatunku raczej nietypowych, tak jak nietypowy jest cały "The End of the F***ing World" – młodzieżowy serial, którego główny bohater najprawdopodobniej jest psychopatą i właśnie szuka swojej pierwszej kandydatki na (ludzką) ofiarę. Bohaterem tym jest 17-letni James (Alex Lawther), ofiarą ma z kolei zostać jego nowa koleżanka ze szkoły, zbuntowana Alyssa (Jessica Bardem). Ale oczywiście wszystko toczy się nieco inaczej, niż było w planach.
https://www.youtube.com/watch?v=I0B6a38unHg
Efektem tego wszystkiego jest zaś jedyny w swoim rodzaju miks nietypowego kina drogi i pokręconej opowieści o dojrzewaniu, w której czarnego jak smoła humoru jest co najmniej tyle, co autentycznych emocji. Czyli naprawdę sporo, bo mimo wpisanej w swoje DNA inności i nieustannego przełamywania różnego rodzaju gatunkowych konwencji, "The End of the F***ing World" na końcu zawsze okazuje się mniej szalone i bardziej gorzkie, niż mogłoby się początkowo wydawać.
A to zasługa i dobrze napisanego scenariusza (opartego na komiksie Charlesa Forsmana), i świetnych kreacji pary młodych aktorów, i bijącej z każdego kadru świeżości i energii, podkreślonych jeszcze znakomitym soudtrackiem. Owszem, drugi sezon okazał się ostatecznie raczej zbędną powtórką z rozrywki, ale nijak nie zmienia to faktu, że serial ogląda się błyskawicznie, a całość pozostawia za sobą bardzo dobre wrażenie. [Mateusz Piesowicz]
The End of the F***ing World jest na Netfliksie
Godless
Miniserial Netfliksa z jesieni 2017 roku, który przeszedł bez echa — naszym zdaniem niesłusznie. Dziejące się w małym miasteczku na Dzikim Zachodzie "Godless" to osiem godzin pierwszorzędnej rozrywki nie tylko dla fanów westernu. Bo to western bardzo współczesny, przedefiniowany, zrobiony tak, żeby mógł się spodobać zarówno widzowi uczulonemu na schematy, jak i temu, który kocha klasykę.
Jest tu miejsce na feminizm, rozwój psychologiczny postaci i długie ujęcia kowbojów jadących na koniach na tle wspaniałej przyrody. Są typowe dla gatunku archetypy, podział na białe i czarne kapelusze, fenomenalnie nakręcone strzelaniny. Są też momenty, kiedy bohaterowie mają czas zatrzymać się i porozmawiać o rzeczach większych niż oni sami. Przede wszystkim jednak "Godless" wyróżnia kobieca perspektywa i to, że główne bohaterki naprawdę mają siłę.
Akcja dzieje się w pełnym kobiet miasteczku La Belle, gdzie dochodzi do konfrontacji przesiąkniętego złem rewolwerowca Franka Griffina (Jeff Daniels) ze zbuntowanym wychowankiem Royem Goode'em (Jack O'Connell). Społeczność mieściny w Nowym Meksyku, w której z jakiegoś powodu nie mieszka prawie żaden mężczyzna (jeśli pominąć zmęczonego szeryfa, granego przez Scoota McNairy'ego), skrywa w sobie wiele tajemnic, jest charakterna i na każdym kroku zaskakuje.
A ponieważ za strzelby chwytają m.in. fenomenalna tutaj Merritt Wever ("Niewiarygodne") i Michelle Dockery ("Downton Abbey"), naprawdę warto na to zerknąć. To nie jest taki western, jakie widzieliście do tej pory — choć pod wieloma względami jest. Zakochać się można i w bohaterkach, i w klimacie, i w przepięknych miejscówkach, nakręconych raczej filmowo niż serialowo. To też kawał dobrze napisanej historii, która zamyka się w siedmiu odcinkach. [Marta Wawrzyn]
Godless jest dostępne na Netfliksie
Rojst
Przyszło nam na myśl kilka krótkich polskich seriali, na które chcielibyśmy zwrócić waszą uwagę, choćby "Kruk" (nc+ GO) czy "Artyści (TVP VOD). Postanowiliśmy jednak przypomnieć w formie dłuższej zachęty produkcję, która zdecydowanie jest teraz na topie i pewnie warto razem ze światem ją nadrobić. Zwłaszcza że "Rojst" to propozycja imponująca obsadą i klimatem, wymykająca się prostej klasyfikacji jako kryminał.
Platforma Showmax, dla której stworzono serial, zdążyła zniknąć z polskiego rynku, ale Netflix zapewnia produkcji reżysera Jana Holoubka (który napisał też scenariusz wraz z Kasprem Bajonem) drugie życie. Dobrze, że streamingowy gigant nie pozwolił się zmarnować produkcji, w której zobaczyć możemy m.in. Andrzeja Seweryna, Dawida Ogrodnika i Piotra Fronczewskiego – choć tego ostatniego w znacznie mniejszej dawce, niż obiecywały zapowiedzi).
Zagadka "kto zabił?" zapewnia ramę dla fabuły, ale ciekawszy jest aspekt obyczajowy. Drobiazgowe odtworzenie realiów PRL-u, dbałość o ponury klimat, marazm małego miasteczka stanowiącego scenerię wydarzeń. Bez wielkich zrywów, raczej wśród codziennych rozczarowań i ludzi, którzy za swoje bunty już zdążyli zapłacić. Sporo tu moralnej szarości, którą dobrze wydobywa trudna relacja między dziennikarskim weteranem (Seweryn) i młodym gniewnym (Ogrodnik). A w tym wszystkim ciekawy wątek licealistów Justyna (Nel Kaczmarek) i Karol (Jan Cięciara), niedających sobie rady w takiej rzeczywistości.
Finał pięcioodcinkowej miniserii wywołał mieszane uczucia, ale miał i zwolenników (ja byłam "za" – co po obejrzeniu można sprawdzić w recenzji). Zresztą nawet jeśli kogoś nie przekonuje takie rozwikłanie sprawy, warto zobaczyć "Rojst" dla psychologicznego mroku połączonego tu z rewelacyjnym aktorstwem i realizacyjną sprawnością (poza scenografią i dbałością o detale na uwagę zasługują choćby ścieżka dźwiękowa i pięknie skomponowane zdjęcia). [Kamila Czaja]
Rojst dostępny jest na Netfliksie
Olive Kitteridge
Miniserial (cztery godzinne odcinki) HBO z 2014 roku to produkcja z gatunku tych najbardziej niepozornych, które po bliższych oględzinach okazują się absolutnie fantastyczne. Oparta na nagrodzonej Pulitzerem powieści Elizabeth Strout kameralna opowieść skupia się na codziennym życiu tytułowej pani Kitteridge (Frances McDormand). A właściwie 25 latach tego życia – całkiem zwyczajnego, bo jakie inne mogłaby prowadzić surowa i niezbyt lubiana nauczycielka matematyki z małego miasteczka w stanie Maine?
Nie brzmi to jak przepis na hit i może w tym należy się doszukiwać powodu, dla którego kilka lat po premierze "Olive Kitteridge" jest już serialem nieco zakurzonym – oczywiście niesłusznie, bo tak w przypadku głównej bohaterki, jak i jej historii, pozory mylą.
Na pierwszy rzut oka nie widać wszak choćby tego, że pani Kitteridge jest postacią wręcz fascynującą. Potrafiącą rozbawić rzuconym od niechcenia zabawnym tekstem, lecz podszytą smutkiem przechodzącym w głęboką depresję. Chłodną i do bólu pragmatyczną, by nie powiedzieć, że irytującą, ale mającą też zupełnie inne oblicze, którego świat dookoła niej nie chce dostrzec. Widzi za to wszystko, co do bólu szczera kobieta potrafi przekazać choćby jednym krytycznym spojrzeniem i co oczywiście nie przysparza jej popularności.
Ale z naszej perspektywy to nawet lepiej, bo dzięki temu błyszczeć na ekranie może genialna Frances McDormand, wydobywająca z bohaterki wszystko i jeszcze trochę za pomocą bardzo ograniczonych środków. Już sama możliwość oglądania jej popisów jest wystarczającym powodem, by sięgnąć po ten serial, a to przecież dopiero początek zalet. Poczynając od reszty fantastycznej obsady (są w niej m.in. Richard Jenkins, Zoe Kazan czy Bill Murray), przez reżyserię znakomicie "czującej" takie historie Lisy Cholodenko, aż po błyskotliwy scenariusz – wszystko stoi tu na poziomie, o jakim zdecydowana większość filmowych czy serialowych dramatów obyczajowych może tylko pomarzyć.
A najlepsze, że ta ze wszech miar skromna i nierzucająca się w oczy produkcja zasłużyła na komplementy (i masę nagród, jakimi została obsypana) nie pomimo swoich cech, a dzięki nim. Bo to właśnie skupienie na wręcz intymnych przeżyciach bohaterów oraz skuteczne mieszanie słodko-gorzkiej opowieści z bardzo życiową historią sprawia, że "Olive Kitteridge" jest pod każdym względem tak wyjątkowa. Jeśli dotąd nie mieliście okazji się o tym przekonać, to teraz jest doskonały moment. [Mateusz Piesowicz]
Tuca i Bertie
Animowana komedia Lisy Hanawalt nie miała tyle szczęścia, co inny serial, przy którym pracowała ta pomysłowa twórczyni. "Bo Jack Horseman" doczekał się sześciu sezonów (chociaż to nadal mniej, niż planował Raphael Bob-Waksberg). "Tuca i Bertie" właściwie nie dostały szansy, Netflix skasował tę oryginalną produkcję po dziesięciu odcinkach, więc właściwie zanim zdążyliśmy dobrze poznać bohaterki i ich szalony świat. A przecież był tu potencjał na wiele świetnych wątków i obrazów.
Tuca (Tiffany Haddish) prowadzi imprezowe życie, unika zobowiązań i odpowiedzialności. Jej przyjaciółka Bertie (Ali Wong) postawiła na poukładaną, stabilną egzystencję, nudną pracę i niezbyt porywającego chłopaka, ale wciąż czyhają na nią romantyczne i zawodowe pokusy. Gdyby chcieć porównać tę fabułę do czegoś, co znany, można by przywołać na przykład "Broad City". Z "drobnym" zastrzeżeniem, że Ali musiałaby być drozdem śpiewakiem, a Ilana – tukanicą.
Oczywiście różnic jest więcej, bo ta surrealistyczna historia nie musi poddawać się ograniczeniom rzeczywistości. Dzięki kolorowej, nieraz eksperymentalnej, szybko się zmieniającej animacji Hanawalt nagina przyzwyczajenia widzów. Jednak to wszystko nie służy tylko zabawie formą, ale pozwala opowiedzieć o pięknej kobiecej przyjaźni, stawiającej czoła wyzwaniom czasem prozaicznym, a czasem zupełnie absurdalnym. [Kamila Czaja]
Serial Tuca i Bertie jest dostępny na Netfliksie
Iluminacja
O tym, że taki serial w ogóle istnieje, wielu z was pewnie dowiedziało się dopiero pod koniec zeszłego roku, kiedy to pojawił się top 20 najlepszych seriali dekady według amerykańskich krytyków. "Iluminacja" (w oryginale "Enlightened") zajęła 17. miejsce, co jest naprawdę dużym sukcesem, bo mówimy o produkcji, którą znała garstka widzów, a i krytycy nie zawsze byli tak zachwyceni jak teraz.
Ja składającą się z 18 półgodzinnych odcinków "Iluminację" obejrzałam ponownie po latach (i co tu dużo mówić, po porzuceniu go kiedyś) i jedno mnie uderzyło: to serial, który nie tylko się nie zestarzał, ale wręcz dziś wydaje się jeszcze bardziej aktualny niż ponad osiem lat temu, kiedy miał premierę.
Neurotyczna Amy (Laura Dern, współtwórczyni serialu wraz z Mikiem White) mieszka w Kalifornii i pracuje w korporacji. A właściwie pracowała. Poznajemy ją w momencie kiedy wraca do domu po dwumiesięcznym pobycie w specyficznym ośrodku terapeutycznym, gdzie z kolei znalazła się po widowiskowym załamaniu nerwowym, jakie przeszła na oczach współpracowników.
Dziś Amy jest zupełnie inną osobą — naładowana newage'ową filozofią powtarza z pełnym przekonaniem frazesy o potrzebie zaangażowania się w naprawę świata, zanim będzie za późno. Wszyscy patrzą na nią dziwnie, a ona nie poddaje się, nawet kiedy zamiast odzyskać swoją dawną pracę, ląduje w oświetlonej jarzeniówkami piwnicy tej samej korporacji, zmuszona wykonywać jeszcze bardziej absurdalne zadania. Jakie szanse ma nowa wspaniała Amy w starym koszmarnym świecie?
Im dalej w las, tym bardziej skomplikowane stają się pytania — i odpowiedzi, a właściwie ich brak — oraz sama Amy. Przeszłość tej bohaterki okazuje się bardziej tragiczna, niż mogliśmy podejrzewać, a to, co może nas na początku w niej irytować, szybko znajduje wyjaśnienie. Nawet w czasach, kiedy "wszystko już było", powrót do skromnego, niedocenianego serialu Laury Dern ma sens. Współczesny świat i współczesne lęki odbijają się w nim jeszcze wyraźniej niż wtedy, kiedy go kręcono. [Marta Wawrzyn]
Iluminacja jest dostępna w serwisie HBO GO
Patrick Melrose
Oparty na cyklu powieści Edwarda St Aubyna miniserial to wręcz idealna propozycja na szybki jednodniowy seans. Nie tylko dlatego, że całość jest dość krótka (pięć godzinnych odcinków), ale przede wszystkim ze względu na to, jak niesamowicie wciąga. Bo musicie wiedzieć, że "Patrick Melrose" naprawdę mocno uzależnia.
Możecie to potraktować całkiem dosłownie, bo różnego rodzaju niezdrowe uzależnienia są tu w gruncie rzeczy tematem wiodącym. A przynajmniej zawsze towarzyszącym tytułowemu bohaterowi, brytyjskiemu arystokracie granemu przez Benedicta Cumberbatcha, którego życie naznaczyły trauma z dzieciństwa, emocjonalny chłód i bogactwo – wszystkie wiodące prostą drogą do autodestrukcji. Ta z kolei objawiała się całym szeregiem fatalnych nawyków, od narkotyków począwszy, przez alkohol, a na zgubnej słabości do kobiet skończywszy.
https://www.youtube.com/watch?v=Cwcl2A3il9s
Czyżbyśmy więc mieli do czynienia z kolejną wtórną historią nałogowca zmierzającego szybką drogą na dno? I tak, i nie, bo choć "Patrick Melrose" lubi powielać pewne schematy, jednocześnie jest we wszystkim bardzo szczery. Upadki bohatera są więc efektowne i bolesne, a wstawanie na nogi mozolne i naznaczone problemami, lecz mimo jego wad w naturalny sposób się mu kibicuje. Bo Patrick nie jest wcale postacią oderwaną od rzeczywistości. To człowiek z krwi i kości, którego słabości czynią tylko bardziej ludzkim.
Resztę robi natomiast Benedict Cumberbatch w jednej ze swoich najlepszych ról, czasem wręcz szalejący na ekranie, a kiedy indziej potrafiący wydobyć ze swojego bohatera emocje, jakich byśmy się po nim nie spodziewali. Wraz z nimi przeskakujemy swobodnie między różnymi okresami z życia Patricka, kawałek po kawałku rozgryzając, co w nim siedzi i skąd się tam wzięło. Dodajcie do tego znakomity drugi plan (Hugo Weaving i Jennifer Jason Leigh!), ociekające sarkazmem dialogi oraz kapitalne wykonanie (tutejszy narkotyczny trip to małe dzieło sztuki), a otrzymacie seans, który minie wam w mgnieniu oka. [Mateusz Piesowicz]