"Devs", czyli prosta historia o dokonywaniu wyborów – recenzja finału serialu
Mateusz Piesowicz
18 kwietnia 2020, 13:03
"Devs" (Fot. FX)
Już są i nie wątpię, że jeszcze będą w tym roku seriale lepsze od "Devs". Mam jednak poważne wątpliwości, czy znajdzie się wśród nich choć jeden piękniejszy. Uwaga na spoilery!
Już są i nie wątpię, że jeszcze będą w tym roku seriale lepsze od "Devs". Mam jednak poważne wątpliwości, czy znajdzie się wśród nich choć jeden piękniejszy. Uwaga na spoilery!
Przyjmijcie do wiadomości, że nie macie wyboru w absolutnie żadnej kwestii. Skutecznie wmawialiście sobie, że kierujecie się wolną wolą, podczas gdy tak naprawdę całe wasze życie i każda, nawet najdrobniejsza sprawa były z góry ustalone. Byliście tylko pionkami podążającymi niewidzialną, ale dokładnie wytyczoną ścieżką. Kiepska perspektywa, prawda? A jeszcze gorsza musi być świadomość tego stanu, połączona z kompletną bezsilnością. Bo skoro coś ma się zdarzyć, to kim my jesteśmy, by to zmienić?
Devs – serial Alexa Garlanda zachwyca w finale
Łatwo sobie wyobrazić, że właśnie w taki sposób musiała czuć się Lily (Sonoya Mizuno), wchodząc po raz pierwszy do budynku Devsa. Idąc w nieznane z własnego wyboru, a jednocześnie dobrze wiedząc, że tak właśnie miało się stać. Już próba zrozumienia tylko tej sytuacji może przyprawić o ból głowy, a przecież wciąż nie doszliśmy do punktu kulminacyjnego. Tego, po którym miał się poddać nawet potężny komputer kwantowy, o naszych umysłach nie wspominając. Wypada sobie zatem postawić pytanie: skoro to takie skomplikowane, to dlaczego to takie proste?
Finałowy odcinek "Devs" nie wywrócił bowiem do góry nogami naszego myślenia, nie postawił na głowie praw rządzących wszechświatem i nie wskazał jednej z opisywanych tu teorii jako ostatecznie zwycięskiej. Ba, nie wykonał nawet specjalnej fabularnej wolty, każąc nam za to obserwować niemal to samo zdarzenie dwa razy — tyle w kwestii kulminacji napięcia. A mimo to oglądałem jak zahipnotyzowany od pierwszych do ostatnich sekund, nie mogąc oderwać wzroku od ekranu, gdy rozgrywały się tam sceny niepozorne, ale mające ogromne znaczenie dla… właściwie dla wszystkiego.
W końcu dość ważne wydaje mi się pierwsze wyłamanie się z narzuconego schematu. Albo udowodnienie, że jako ludzkość mimo wszystko mamy wybór. Lub pogodzenie się z samym sobą, nawet ze świadomością, że jest w tym wyraźnie gorzka nuta. Nie brzmi to jak zakończenie pierwszego lepszego serialu czy w ogóle jakiegokolwiek serialu. I to też sprawia, że "Devs" było produkcją ze wszech miar wyjątkową.
Pod płaszczykiem futurystycznego thrillera dostaliśmy tu wszak opowiedzianą w wolnym tempie (co nie znaczy, że niepotrafiącą przyspieszyć) melancholijną historię sięgającą po tyleż uniwersalne, co trudne do intrygującego uchwycenia tematy. Jaką naturę mają nasze wybory? Czy w ogóle je mamy? Czy świat jest deterministyczny, czy jednak możliwe są odstępstwa? A jeśli tak, to jak daleko mogą one pójść? Jasne, dobre science fiction oparte na tego typu motywach można zrobić. Ale opowieść, która ma poruszyć widzów w bardziej odczuwalny niż zrozumiały sposób? To było wyzwanie.
Devs – co wydarzyło się w finałowym odcinku?
I moim zdaniem "Devs" temu wyzwaniu sprostało, w finałowym odcinku dopełniając swojego obrazu jako serialu, który nie ma ambicji pozostawienia widzów za wszelką cenę w niemym szoku. Wręcz przeciwnie, Alex Garland wręcz zachęca do dyskusji, rozważań czy szukania dziury w całym, bo to będzie oznaczało, że jego dzieło w ten czy inny sposób kogoś poruszyło.
Nie ma zatem jednej ustalonej ścieżki i nie ma jednej interpretacji wydarzeń, które oglądaliśmy, odkąd Lily zdecydowała się przeciwstawić przeznaczeniu. Wyrzuciła broń, którą miała zabić Foresta (Nick Offerman), stając się Ewą występującą przeciwko Boskiemu nakazowi i popełniającą grzech pierworodny. Pytanie tylko, czy skazała tym ludzkość na potępienie, czy raczej ją zbawiła?
Można dalej bawić się tropami religijnymi (konająca Lily niczym Chrystus na krzyżu), można potraktować wszystko jako "praktyczny żart", jak ten z "Devs" zmieniającym się w "Deus", lub uznać Foresta za groźnego maniaka, którego trzeba było za wszelką cenę powstrzymać, co zrobił w końcu Stewart (Stephen McKinley Henderson). A można też iść dalej, kupując "zmartwychwstanie" (jednak od religii nigdy nie da się uciec) pary bohaterów i nie przejmując się świadomością, że żyją w symulacji. Bo skoro tej i tak nie da się odróżnić od rzeczywistości…
Devs, czyli prosta historia i wyjątkowy serial
I tu możemy wrócić do interpretacji, zastanawiając się, czy to, co właśnie zobaczyliśmy, to happy end, czy nic z tych rzeczy? Świat bez Devsa (dosłownie, w oglądanej przez nas symulacji budynek zniknął) wygląda wprawdzie na raj, w którym Forest odzyskał rodzinę, a Lily mogła wybrać Jamiego (Jin Ha) zamiast Siergieja (Karl Glusman). Ale czy wiedza na temat istoty rzeczywistości nie okaże się dla nich w dłuższej perspektywie przekleństwem? A symulacja, choć nieodróżnialna od prawdziwego świata, nie wyda się ledwie jego substytutem?
Można wyobrazić sobie taki scenariusz, można też taki, w którym cały Devs zostaje wyłączony lub przejęcie go przez rząd skutkuje czymś koszmarnym. Ale czy nie lepiej dokonać innego wyboru? Skoro nawet Forest był w stanie to zrobić, w pewien sposób zaprzeczając swoim głębokim przekonaniom o determinizmie, a tym samym przyznając, że jednak jest w jakimś stopniu winny śmierci żony i córki – to chyba my też damy radę?
Wybór, rzecz jasna, należy do nas, a serialowa historia miała nam nie tyle unaocznić właściwy, co uzmysłowić, że musimy go sami podjąć. W takim rozumieniu fabuła "Devs" przestaje już natomiast w ogóle mieć większe znaczenie, będąc otoczką równą oprawie wizualnej i muzycznej. Co paradoksalnie w tym przypadku znaczy akurat sporo, bo serial Alexa Garlanda pod względem realizacyjnym można nazwać bez mała genialnym. Dziwacznym, ale genialnym.
W końcu gdzie indziej można by pokryć wszystko złotem i zamiast czystej tandety, osiągnąć niemal poetycki efekt? Gdzie indziej można by zanurzać się w stylistyce rodem z surrealistycznego snu, nie popadając przy tym w przesadę? Gdzie indziej można by w teorii mocno zachwiać równowagą pomiędzy stylem a treścią, lecz w końcowym rozrachunku wyjść praktycznie na zero? Gdzie wreszcie można by zrobić to wszystko, pozostając jednocześnie wręcz banalną historią o tym, co czyni nas ludźmi?
Pewnie nigdzie, co bynajmniej nie czyni z "Devs" serialowego arcydzieła, że wspomnę tylko, co się nabłądziliśmy (ach, ci rosyjscy szpiedzy), zanim dotarliśmy do ostatniego punktu na fabularnej mapie. Była to jednak podróż na tyle oryginalna i pod wieloma względami zachwycająca, że jestem w stanie jej dużo wybaczyć. A nawet życzyć sobie, by więcej twórców miało równą Garlandowi odwagę do tego, by podążać własnymi ścieżkami.