"Brooklyn 9-9" pogrąża się w ciemnościach na koniec 7. sezonu – recenzja finału
Mateusz Piesowicz
24 kwietnia 2020, 21:29
"Brooklyn 9-9" (Fot. NBC)
Kolejny sezon za nami, a oznak starzenia się "Brooklyn 9-9" jak nie było, tak nie ma. Finał, w którym w znane sitcomowe schematy tchnięto sporo życia, był tego najlepszym dowodem. Spoilery!
Kolejny sezon za nami, a oznak starzenia się "Brooklyn 9-9" jak nie było, tak nie ma. Finał, w którym w znane sitcomowe schematy tchnięto sporo życia, był tego najlepszym dowodem. Spoilery!
Po czym poznać, że serial się starzeje, a twórcom zaczyna ewidentnie brakować pomysłów? Choćby po tym, że zamiast szukać nowych rozwiązań, sięgają po oklepane komediowe klisze. Pojawienie się dziecka pary bohaterów też zwykle nie przynosi niczego dobrego, będąc zwiastunem wkroczenia prozy życia do serialowego świata. Tak przynajmniej sądziłem, póki "Brooklyn 9-9" stanowczo nie zaprzeczył moim poglądom.
Brooklyn 9-9 kończy 7. sezon mocnym akcentem
A wszystko za sprawą "Lights Out" – finałowego odcinka, w którym twórcy w teorii poszli na łatwiznę, łącząc dwa często wykorzystywane w komediach motywy (awaria zasilania plus "niespodziewany" poród), ale dodając do nich tyle od siebie, że w praktyce o wtórności nie może być mowy. Nieźle jak na serial, który tak na zdrowy rozum powinien być już dawno po dacie ważności.
Jake Peralta i spółka jednak ani myślą odpuszczać, wieńcząc bardzo udany i równy sezon jednym z jego najlepszych odcinków. Takim, który nie tylko pękał w szwach od pierwszorzędnych gagów, ale też miał naprawdę świetny pomysł na każdego bohatera, nikogo nie traktując po macoszemu. A to akurat jedna z tych rzeczy, z którymi twórcy "Brooklyn 9-9" problemy miewają dość regularnie – odcinków, w których na jeden świetny wątek przypadają dwa znacznie słabsze, nigdy tu nie brakowało.
Finał 7. sezonu się do nich jednak nie zalicza, bo odkąd tylko na jego początku zgasło światło, każdy miał co robić. Jedni walczyli więc z chaosem na ulicach, inni na posterunku. Ktoś próbował opanować stres w unieruchomionej windzie, ktoś inny z poświęceniem ratował, co tylko się dało z pełnej lodówki. A, no i jeszcze Amy odeszły wody.
Brooklyn 9-9, czyli poród, awaria i cała reszta
Jasne, zwrot akcji to z gatunku równie szokujących, co fakt, że po nocy jest dzień. W tym przypadku nie chodziło jednak o zaskoczenie, lecz o sposób, w jaki twórcy podejdą do sprawy. Ekranowych porodów w mniej i bardziej ekstremalnych warunkach było już przecież tyle, że naprawdę trudno je zliczyć – wątpię, by komisariat podczas awarii zasilania zaliczał się do czołówki najdziwniejszych okoliczności. Na szczęście Dan Goor (współtwórca serialu osobiście reżyserował ten odcinek) i reszta mieli więcej w zanadrzu.
Na nudę nie mogliśmy zatem narzekać ani przez sekundę, z radością obserwując, jak wszystko zaczęło błyskawicznie eskalować. Zarówno na ulicach, które zamieniły się w tor przeszkód dla Jake'a i Charlesa, jak i na posterunku, gdzie Amy oczywiście nie mogła dać za wygraną, sprawnie dowodząc nawet wtedy, gdy w szybkim tempie zbliżała się do strony 53 w podręczniku rodzenia.
I choć sposób, w jaki odreagowywała swój stan na otoczeniu, był absolutnie wspaniały (wymiana obelg z Hitchcockiem!), i tak przebiła ją Rosa. Stephanie Beatriz potrafi bowiem w fantastyczny sposób odsłaniać bardziej ludzkie oblicze swojej bohaterki, więc jej obrzydzenie byłoby absolutnym numerem jeden odcinka, gdyby nie…
Czy to w ogóle wymaga jakiegokolwiek komentarza? Czy kapitan Raymond Holt i sierżant Terry Jeffords wykonujący układ do "Push It" Salt-n-Pepy nie są bezwzględnie najlepszą rzeczą, jaką widzieliście od bardzo dawna i wystarczającym powodem, by oddać swojego nowo narodzonego syna, byle tylko zobaczyć to na własne oczy? Czy wreszcie nie jest to choreografia tak doskonała, że nawet rodząca kobieta na jej widok porzuci pilniejsze zajęcia? Tu naprawdę nie ma co dodawać, wypada tylko bić brawo – i za pomysł, i za wykonanie.
Brooklyn 9-9 ma za sobą kolejny świetny sezon
Po czymś takim trudno oczywiście dojść do siebie, bo cała reszta od razu wydaje się o klasę gorsza, ale spróbuję mimo wszystko zachować obiektywizm, doceniając też wysiłki innych. Bo przecież zasłużyli, musząc zmagać się z najbardziej odjechanymi pomysłami twórców. Ot, choćby przerażającą staruszką Dotty albo własną niechęcią do pewnego protekcjonalnego konia, teraz już w randze porucznika.
Najkrócej rzecz ujmując, atrakcji było w "Lights Out" tyle, że nie sposób wymienić wszystkich. Cieszy jednak fakt, że gdzieś pomiędzy nimi znajdywało się ciągle miejsce na przypomnienie o autentycznych emocjach łączących te zwariowane postaci.
Bez nich szalony rajd Jake'a po nowojorskich ulicach byłby przecież nie sprawą życia i śmierci, a tylko efektowną kpiną. Bez nich Rosa i Amy stanowiłyby ledwie kolejny duet dobrany na zasadzie zupełnych przeciwieństw. Bez nich widok Jake'a trzymającego na rękach małego McClane'a 'Maca' Peraltę nie byłby tak wzruszający. Bez nich nawet Hitchcock i Scully… no dobra, oni wciąż są jednym wielkim dowcipem, ale musicie przyznać, że urządzając na posterunku strefę relaksu, znów udowodnili, że stać ich na więcej.
"Brooklyn 9-9" jest za to serialem, który choć od jakiegoś czasu udowadniać nie musi już absolutnie niczego, w dalszym ciągu bardzo skutecznie potwierdza status jednej z najlepszych współczesnych komedii. Robił to zresztą przez cały sezon, nie musząc nawet przeprowadzać w tym celu żadnych rewolucyjnych zmian (pomysł ze zdegradowaniem kapitana Holta porzucono przecież już w połowie tej serii) i jestem przekonany, że nic się nie zmieni w kolejnej, już zamówionej odsłonie.
Przepis na sukces? Wygląda na to, że jest nim po prostu masa dobrych pomysłów w towarzystwie świetnie napisanych postaci oraz zgranej na ekranie i poza nim ekipy. Tylko skoro to takie proste, czemu tak niewielu się udaje?