"Betty", czyli młodość w mieście widziana z deski – recenzja nowego serialu HBO
Mateusz Piesowicz
1 maja 2020, 18:03
"Betty" (Fot. HBO)
Teen drama połączona z wielkomiejską celebracją życia w stylu "High Maintenance". Choć "Betty" nie odkrywa niczego na nowo, urokowi tej prostej historii o skejterkach trudno się oprzeć.
Teen drama połączona z wielkomiejską celebracją życia w stylu "High Maintenance". Choć "Betty" nie odkrywa niczego na nowo, urokowi tej prostej historii o skejterkach trudno się oprzeć.
Znacie film "Skate Kitchen" (polski tytuł: "Skejterka") z 2018 roku? Jeśli nie, to polecam, zapewniając jednocześnie, że znajomość oryginału nie jest do niczego potrzebna przy oglądaniu serialowej wersji. "Betty" jest bowiem swoistym rebootem filmu, opowiadając nieco zmienioną historię tych samych bohaterek – grupy nastolatek z Nowego Jorku, które połączyła pasja do jazdy na deskorolkach.
Betty to serialowa wersja filmu Skate Kitchen
Pasja, która bynajmniej nie została zmyślona, bo twórczyni filmu i serialu – Crystal Moselle – opowiedziała tu historie prawdziwych, przypadkowo poznanych dziewczyn. Nowojorskie skejterki pojawiły się też na ekranie, wcielając się w fikcyjne odpowiedniki samych siebie i dając widzom możliwość podejrzenia swojej codzienności. Z jednej strony całkiem zwyczajnej, bo kręcącej się wokół normalnych problemów wieku dojrzewania, ale z drugiej absolutnie wyjątkowej, bo zdefiniowanej przez zazwyczaj typowo męską kulturę skateboardingu.
"Betty" (tytuł jest slangowym określeniem młodej skejterki) pokazuje ten świat z innej perspektywy, co od razu sprawia, że nawet najbardziej ograne motywy wydają się świeższe. Może to tylko wrażenie, ale nie da się ukryć, że łatwo uległem jego urokowi, szybko dając się porwać serialowi i bohaterkom, ale przede wszystkim przemierzaniu ulic Nowego Jorku na deskorolce.
Zwłaszcza że robimy to w bardzo sympatycznym towarzystwie pięciu nastolatek, z których każda jest dość wyrazistą postacią, by łatwo wybić się z tłumu. Próżno jednak szukać wśród nich wiodącej prym liderki, co wychodzi na dobre całemu serialowi. Sześć odcinków (widziałem już wszystkie) mija dzięki temu bez jakichkolwiek przestojów, brak dłuższych wątków pozwala też poświęcić uwagę każdej z dziewczyn. A nie mam najmniejszych wątpliwości, że wszystkie na to zasługują.
Betty opowiada historię nastoletnich skejterek
Choć oczywiście dość luźne podejście do kwestii rozbudowanej fabuły ma swoje minusy, na czele z poczuciem, że zwłaszcza na początku historia nie zmierza w żadnym konkretnym kierunku. "Betty" należy jednak do grona tych seriali, którym wystarczy pozwolić po prostu "płynąć", by po chwili zorientować się, że już wsiąkliśmy w ten świat jak woda w gąbkę. Tak, nawet jeśli skateboarding i nastoletnie problemy to zupełnie nie wasza bajka.
A tych drugich również w "Betty" nie brakuje, czasem w zaskakującym wydaniu. Jak w przypadku Janay (Dede Lovelace), dziewczyny o bardzo silnym charakterze, którym spaja całą grupę, ale która sama niespodziewanie staje w obliczu bardzo nieprzyjemnej sytuacji związanej ze swoim bliskim przyjacielem. W drugiej połowie sezonu urasta to wręcz do miana najpoważniejszego serialowego wątku, choć nie dominuje w znaczący sposób nad resztą.
Zanim jednak do tego dojdziemy, zdążymy dobrze poznać resztę ekipy. Wygadaną, lojalną wobec przyjaciółek i zawsze gotową, by stanąć w ich obronie Kirt (Nina Moran), która pod ukazywaną światu luzacką powłoką skrywa wrażliwe wnętrze. Zamkniętą w sobie i nierozstającą się z kamerą Honeybear (Kabrina Adams), która rzadko pozwala, by jej emocje wydostawały się na zewnątrz. Pochodzącą z bogatej rodziny Indigo (Ajani Russell), która świetnie radzi sobie w "ulicznym" życiu. No i wreszcie outsiderkę Camille (Rachelle Vinberg) – inteligentną, ale nieporadną towarzysko dziewczynę, która choć lepiej czuje się wśród chłopaków, z czasem coraz bardziej zbliża się do pozostałych dziewczyn.
Betty, czyli na deskorolce przez Nowy Jork
Pomiędzy ich osobistymi historiami możemy zaś oglądać miejski portret w quasi-dokumentalnym stylu. Pewnie prowadzona kamera potrafi tu czasem długo przemieszczać się po nowojorskich ulicach, wydobywając ich jedyny w swoim rodzaju urok bez szczególnego upiększania, by potem zatrzymać się na imprezie lub uchwycić czyjś samotny taniec.
Całkiem osobną kategorię stanowią natomiast bez dwóch zdań sekwencje deskorolkowe. Czy to podczas swobodnej jazdy, gdy z ekranu wręcz czuć przyjemny pęd powietrza, czy w skejtparku, gdzie dziewczyny mogą popisywać się swoimi umiejętnościami. I choć ich podziwianie to czysta przyjemność (oczywiście bez bolesnych upadków i siniaków się nie obejdzie), jeszcze lepsze jest bijące z tych scen poczucie czystej frajdy. "Chodzi o zabawę, nie o robienie trików" – pada tu w pewnym momencie i trudno o lepszą definicję tego, czym jest dla bohaterek jazda na desce.
Największym sukcesem twórczyni jest natomiast sposób, w jaki udało się tę wyjątkową energię przenieść na ekran. Dzięki temu nawet nieobeznani z tematem widzowie będą mogli w jakimś stopniu zrozumieć fenomen całego zjawiska. Bo w gruncie rzeczy to właśnie deskorolka i wszystko, co ten na pozór banalny przedmiot ze sobą niesie, stanowi centrum historii.
Betty — mniej dramy, więcej jazdy na desce
Przez to też towarzyszące jeździe na desce nastoletnie dramaty, na czele z problemami sercowymi czy konfliktami z rodzicami, nie wykraczają w "Betty" poza standard. Ba, w niektórych wątkach są ledwie naszkicowane, pozostawiając sporo tematów na ewentualną kontynuację. W większości przypadków takie rozłożenie akcentów miałoby raczej małe szanse powodzenia, tutaj jednak sprawdziło się idealnie.
Po pierwsze dlatego, że w kolejnej historii o dorastaniu jest już dzisiaj znacznie łatwiej popaść w banał, niż powiedzieć cokolwiek odkrywczego – na szczęście produkcja HBO nie ma takich ambicji. Po drugie i ważniejsze, ograniczając do niezbędnego minimum czysto fabularny aspekt opowieści, "Betty" pozwala w pełni błyszczeć młodym wykonawczyniom, dla których udział w serialu jest drugim tak poważnym (albo w ogóle jakimkolwiek) aktorskim wyzwaniem w karierze.
Wyzwaniem, z którego wyszły bez wyjątku obronną ręką, udanie przenosząc na ekran swoją naturalność i grupową chemię, którymi rekompensują pewne braki warsztatowe. Tak jak od całego serialu, od ich kreacji bije autentyczność, a wraz z nią masa pozytywnej energii i życia, dzięki którym "Betty" posiada swego rodzaju kojący flow, dobrze znany choćby fanom "High Maintenance". Zresztą związki między tymi dwoma się na tym nie kończą.
Tak jak atrakcje w "Betty", bo tych wbrew pozorom trochę jest. Zdarzają się na przykład całkiem poważne awantury, padają ostre słowa, ktoś nawet ląduje za kratkami. Z drugiej strony, gdy poznajemy bardzo sympatycznego dilera Farouka czy szczura o imieniu Perstephanie, albo przysłuchujemy się żartom i rozmowom o niczym w wykonaniu dziewczyn, wszystkie pozornie poważne sprawy wydają się łatwe do rozwiązania, a życie zbyt fajne, by się nimi przejmować. Takich prostych, ale w stu procentach prawdziwych historii wciąż jest w telewizji zdecydowanie za mało.