"Westworld" podąża niekonsekwentnym krokiem ku nowemu światu – recenzja finału 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
4 maja 2020, 21:31
"Westworld" (Fot. HBO)
Choć w teorii finał 3. sezonu "Westworld" miał wszystko, co potrzeba – na czele z wyjaśnieniami i toną akcji – w praktyce trudno się nim szczególnie ekscytować. Spoilery.
Choć w teorii finał 3. sezonu "Westworld" miał wszystko, co potrzeba – na czele z wyjaśnieniami i toną akcji – w praktyce trudno się nim szczególnie ekscytować. Spoilery.
"Umierałam wiele razy. Prawdziwy koniec jest tylko jeden" – mówi Dolores na początku finałowego odcinka 3. sezonu "Westworld", sugerując, że czeka nas sporych rozmiarów dramat. Bardzo chciałem wówczas wierzyć jej słowom i dać się porwać emocjom, które powinny im towarzyszyć, ale coś kazało mi pohamować entuzjazm. Winą za ten stan rzeczy obarczyłbym jednak nie bohaterkę, lecz twórców serialu, którzy znów pokazali, że posiadanie dobrych pomysłów nie równa się jeszcze ulepieniu z nich porywającej fabuły.
Westworld sezon 3 – finał bez wielkich emocji
Zresztą wystarcza tylko rzucić okiem na "Crisis Theory", by stwierdzić, że to na pozór finał idealny. Losy ludzkości ważyły się do samego końca, bohaterowie zmieniali strony, oprawcy stawali się zbawcami i na odwrót, a wszystkiemu towarzyszył kompletny chaos na ulicach pogrążonego w anarchii Los Angeles. Nic tylko siedzieć jak na szpilkach, ekscytować się i podziwiać staranność wykonania. Niestety, z tych trzech podczas oglądania odcinka zgadzało mi się tylko ostatnie. Resztę zastąpiła najzwyczajniejsza nuda.
Co gorsza, nie było to poczucie szczególnie zaskakujące. Ot, raczej naturalna kolej rzeczy po poprzednich odcinkach, które niby podbijały stawki, a w rzeczywistości prowadziły niepotrzebnie poplątanymi nitkami do prostego kłębka. Ludzie (i hosty) mają prawo do wyboru. Może się to skończyć tragicznie dla świata, ale nie musi, bo w jednych i drugich jest dobro, warto więc zaryzykować i dać im szansę. A w ogóle to patrzcie, mamy Thandie Newton z mieczem!
Zgadzam się, że "Westworld" nigdy nie był odkrywczy. Jego twórcy potrafili jednak sprawić, że doskonale znane w fantastyce motywy wydawały się czymś świeżym. Skłaniali jeśli nie do zadawania sobie pytań, to chociaż rozgryzania, co właściwie chodzi im po głowie. A że byli przy tym przekonujący, łatwo było dać wiarę, że na końcu rzeczywiście mogą mieć coś do powiedzenia. Poprzedni sezon wprawdzie nieco ich obnażył, ale że ten znów zaczął się dobrze, nadzieja odżyła. Chyba niepotrzebnie.
Wszystko dlatego, że finałowe "rewelacje" pokazały całkiem wyraźnie, jak niewiele tak naprawdę skrywa efektowna serialowa powłoka. Gdy bowiem przyszło co do czego, twórcy odwołali się do najprostszych emocji, każąc nam uwierzyć w bohaterów kierujących się nimi w kluczowych momentach. Żebyśmy mieli jasność – uwielbiam takie rozwiązania i bardzo często je kupuję. Ale nie tutaj. Nie w serialu, który się z tych emocji wcześniej skutecznie wyprał, stawiając na inne podejście. Skuteczne czy nie, to kwestia dyskusyjna. Ale bądźmy konsekwentni!
Westworld, czyli jak Dolores uratowała ludzkość
Jonathan Nolan i Lisa Joy o konsekwencji jednak albo zapomnieli, albo uznali, że jeśli tylko elementy scenariusza składają się w logiczną całość, to i tak nie jest im do niczego potrzebna. A to błąd, o czym mogliśmy się przekonać na własnej skórze, obserwując, jak ostateczna konfrontacja Dolores (Evan Rachel Wood) i Seraca (Vincent Cassel), mimo że przebiegająca całkiem sensownie, nie generowała ani grama napięcia.
On okazał się tylko pionkiem w rozgrywce Roboama? Sensowne, choć kompletnie pozbawia go charakteru. Jej daleko było do potwora, na jakiego ją kreowano? Do przewidzenia od początku. Kluczowa rola Caleba w jej planie, na którą zasłużył sobie, kiedyś okazując serce? Jako że kreowano go na najbardziej ludzką z postaci, a Aaron Paul zdołał uwiarygodnić nierówny scenariusz, można to kupić. Zwrot Maeve (Thandie Newton) w ostatniej chwili? Jak najbardziej zrozumiały, czepiałbym się wręcz, że doszło do niego zbyt późno, ale rozumiem, dramaturgia. Skoro więc wszystko się zgadza, to co jest nie tak?
Problem leży w rozmijaniu się logiki scenariusza z jego emocjonalną warstwą. A właściwie jej brakiem, bo "Westworld" nigdy nie zdołał w stu procentach przekonać, że takowa w ogóle istnieje. Owszem, były tego przejawy, jak budowanie wątku Maeve wokół córki czy nawet finałowe spotkanie Bernarda (Jeffrey Wright) z żoną swojego ludzkiego pierwowzoru (ładna i do niczego niepotrzebna scena). Ale czy kiedykolwiek dano nam wyraźnie odczuć, że to coś więcej, niż średnio udane próby nadania postaciom wyrazu?
Wątpliwe, raczej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że mamy do czynienia z akurat takim typem serialu, któremu tego typu portrety psychologicznie postaci nie są szczególnie potrzebne. Stanowiły prędzej dodatek do bardziej doniosłych kwestii — ze świadomością i wolną wolą na czele. Stąd też moje spore zdziwienie, gdy nagle ni stąd, ni zowąd tenże dodatek dorobił się niemal fundamentalnego znaczenia.
Okazało się bowiem, że to właśnie proste emocje są w tej historii najistotniejsze. Ba, ta odrobina dobra, jaką okazali jej przez lata ludzie, pozwoliła Dolores zdecydować, że jednak nie trzeba ich wybijać. Warto wręcz o nich walczyć, bo znajdą się wśród nich tacy jak Caleb, którzy dokonają właściwych wyborów, gdy nadejdzie na to pora.
Mało przekonujące? Chyba nie tylko ja doszedłem do podobnego wniosku, bo sądząc po łopatologicznym wykładzie, jaki zafundowała Dolores Maeve, gdy obydwie wróciły do swoich parkowych wcieleń, twórcy też uznali, że sprawę trzeba przedstawić w jak najbardziej zrozumiały sposób. Sam fakt, że musieli dosłownie tłumaczyć, czemu akurat tak im wyszło, niestety bardzo dobrze obrazuje skuteczność scenariuszowego zabiegu.
Westworld zatacza koło w finale 3. sezonu
Jeszcze więcej o całym serialu mówi natomiast to, do czego ostatecznie doszliśmy. Bo mam wrażenie, że zatoczyliśmy kompletnie bezsensowne koło, z historii o pozornie złej Dolores, przechodząc do takiej o… naprawdę złej Dolores. Tej ukrytej w ciele Charlotte Hale (Tessa Thompson), wkurzonej na cały świat i mającej do pomocy zmechanizowanego Mężczyznę w Czerni (Ed Harris). Jak nie wiecie, o co chodzi, to radzę wrócić do finału i obejrzeć sceny po napisach. Mogą się przydać, bo wygląda na to, że kolejny sezon przynajmniej wystartuje jako proste "my kontra oni".
Trudno mi zdecydować, czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie. Z jednej strony, uproszczenie spraw jest wskazane, choćby po to, by coś wreszcie zrobić z takim Bernardem, który już drugi sezon z rzędu błąkał się bez żadnego celu, kompletnie marnując talent Jeffreya Wrighta. Z drugiej, jeśli fabuła znów ma się gmatwać jak szalona, by potem twórcy stwierdzili, że nie, jednak postawimy na bieganinę, strzelaninę i prostotę, to nie wiem, czy ma to większy sens.
Nawet kosztem wciąż efektownej warstwy wizualnej – świetnie wyglądała scena z Calebem i szkieletem Dolores – oraz dźwiękowej, w której podobało mi się przejście z wersji "Brain Damage" Ramina Djawadiego do oryginału (mimo że to też oznaka dosłowności). A trzeba uczciwie przyznać, że to jedne z tych rzeczy, które przy "Westworld" mogły trzymać nawet największych sceptyków.
Ja się do nich dotąd nie zaliczałem, próbując dostrzec w serialu HBO pewnie nawet więcej, niż rzeczywiście w nim było, a jednocześnie wciąż dobrze się przy nim bawiąc (zazwyczaj). Nie będę jednak ukrywał, że druga połowa 3. sezonu mocno zachwiała moim przekonaniem – finał był zaś tego rozczarowania dopełnieniem, do nużącej i jednostajnej rozwałki dokładając kompletnie nieprzekonujący scenariusz.
Może to przenosiny do "prawdziwego" świata, które mocno zbliżyły "Westworld" do zwykłego science fiction? Może mniej odcinków, które kazały ograniczyć dotychczasowe zabawy z widzem kosztem nabrania tempa? A może po prostu brutalna rzeczywistość, ujawniająca, że pod piękną serialową powłoką kryje się mało atrakcyjny szkielet? Na odpowiedzi poczekamy pewnie przynajmniej dwa lata, licząc, że tym razem okażą się bardziej satysfakcjonujące. Bo nie wątpię, że potencjał w tej historii jest nadal ponadprzeciętny.