"Love Life" to pierwszy dowód na to, że HBO Max chce być jak Netflix — recenzja serialu z Anną Kendrick
Marta Wawrzyn
28 maja 2020, 18:02
"Love Life" (Fot. HBO Max)
Fajny pomysł na serial, znana twarz w obsadzie i rozczarowanie w dniu premiery. "Love Life" to średniak, który bardziej pasowałby do Netfliksa niż HBO. Ale to nie HBO — to HBO Max.
Fajny pomysł na serial, znana twarz w obsadzie i rozczarowanie w dniu premiery. "Love Life" to średniak, który bardziej pasowałby do Netfliksa niż HBO. Ale to nie HBO — to HBO Max.
Wczoraj w Stanach Zjednoczonych wystartował serwis HBO Max, którego reszta świata na razie nie może polizać nawet przez papierek. I prawdopodobnie nie mamy czego żałować, bo nowa platforma nie tylko technicznie odstaje od Netfliksa, ale też nie była w stanie zaoferować na dzień dobry niektórych obiecywanych atrakcji, z odcinkiem specjalnym "Przyjaciół" na czele. Trudno mieć pretensje o tego typu przesunięcia, bo pandemia koronawirusa dotknęła wszystkich. Ale możemy zadać pytanie o jakość produkcji HBO Max, jako że jeden przykład już mamy.
Love Life jest jak High Fidelity, tylko słabsze
"Love Life", romantyczna antologia z Anną Kendrick w roli głównej bohaterki 1. sezonu, zapowiadała się na całkiem ambitny projekt. "Opowieść o podróży od pierwszej miłości do tej ostatniej oraz o tym, w jaki sposób ludzie, których spotykamy na swojej drodze wpływają na to, jacy jesteśmy, kiedy w końcu decydujemy się zostać z kimś na zawsze" — to brzmiało jakby twórcy mieli jakiś własny pomysł. I być może mają, ale po obejrzeniu trzech pierwszych odcinków trudno go znaleźć w morzu banałów, schematów i jawnych zapożyczeń.
Na dzień dobry kłania się "High Fidelity", bo serialowa Darby (Kendrick), podobnie jak tamtejsza Rob (Zoë Kravitz), zakochuje się dużo i często, a każdy odcinek — z grubsza rzecz biorąc — poświęcony jest innej z jej większych i mniejszych miłości. Gdyby nie wcześniejsza premiera miniserii Hulu, ta formuła pewnie wydawałaby się odrobinę świeższa, niż jest naprawdę. A tak trudno uniknąć porównań i "Love Life" na nich traci, bo opierając się na tych samych podstawach, ma w sobie znacznie mniej oryginalności, wyjątkowości czy też przyciągających wzrok drobiazgów.
W "High Fidelity" wszystko było jakieś, poczynając od muzyki i sklepu, którego właścicielką była Rob, poprzez jej skórzany płaszcz i Nowy Jork widziany jej okiem, aż po eklektyczną grupę przyjaciół. Najlepsze, co można powiedzieć o "Love Life", to że zdecydowanie na niego za dobra Anna Kendrick robi, co może, aby serial nie wydawał się aż tak nijaki, i zdarzają się momenty, kiedy wygrywa ze scenariuszem.
Love Life — jeśli oglądać, to dla Anny Kendrick
Nijakość — czy też, gdybyśmy chcieli być mili, zwyczajność — jest wpisana w DNA "Love Life". Postać Kendrick, która została napisana jako "dziewczyna taka jak my", nie ma w sobie ani jednej interesującej rysy, a charyzma aktorki zwyczajnie nie wystarczy, żeby zaangażować się w jej miłosne przygody z panami, których imion nie kojarzę i nie chcę kojarzyć, mimo że są w tytułach odcinków. Jedyną rzeczą, jaką pewnie zapamiętam z serialu na dłużej, jest to, że bohaterka ma na imię Darby i żeby nie mylić tego z Furby. Bo raczej nie jej banalne przygody w świecie sztuki.
Wszystko to gdzieś już było w identycznej czy podobnej formie: dziewczyny takie jak Darby (tylko w "Modern Love" Amazona znajdziecie ze dwie), Nowy Jork w wersji sympatycznej, narratorka komentująca życie bohaterki (w tym przypadku można odnieść wrażenie, że jesteśmy w którymś ze słabszych filmów Woody'ego Allena), obowiązkowe grupki zawsze pomocnych przyjaciół. Nie ma w tej historii miłosnej nic niezwykłego, a tego właśnie bym oczekiwała po serialu ze znaną twarzą w obsadzie, za którym stoi marka HBO. Twórca serialu Sam Boyd ("Stan Against Evil") postanowił zagrać bezpiecznie i to widać na każdym kroku i w każdej minucie.
Love Life, czyli HBO Max chce być jak Netflix
Czy "Love Life" jest oglądalne? Jak najbardziej! Jest też sympatyczne, momentami zabawne i nawet niegłupie, a oprócz Kendrick uwagę potrafi przykuć także kilka osób z drugiego planu, na czele z Zoë Chao w roli Sary, najlepszej przyjaciółki Darby, i Scootem McNairym w roli jej szefa. Ale w czasach, kiedy jesteśmy dosłownie zalewani produkcjami jakościowymi, to zwyczajnie nie wystarczy. Serial HBO Max jest jak zlepek rzeczy, które widzieliśmy w "High Fidelity", "Modern Love", "Master of None", "New Girl" czy choćby "Seksie w wielkim mieście". Zlepek mniej więcej tak udany i tak potrzebny jak zeszłoroczne serialowe "Cztery wesela i pogrzeb".
Różnica jakościowa pomiędzy tą produkcją a serialami HBO rzuca się w oczy od razu i zarazem potwierdza tezę, że HBO Max chce być jak Netflix, czyli oprócz treści dla widza oczekującego wszystkiego co najlepsze po marce HBO planuje zaoferować po trochu wszystkiego dla każdego. To nie musi być i prawdopodobnie nie jest zła strategia, w końcu wszyscy potrzebujemy średniaków do oglądania przy prasowaniu. Z Anną Kendrick lub bez. Ale ja podziękuję już za ciąg dalszy.