Kultowe seriale: "Battlestar Galactica", czyli znacznie więcej niż kosmos
Kamila Czaja
13 czerwca 2020, 19:02
"Battlestar Galactica" (Fot. SyFy)
"Battlestar Galactica" to jeden z najlepszych przykładów science fiction z psychologiczną, polityczną i filozoficzną głębią. Poza tym na początku mamy koniec świata, a potem jest tylko coraz mocniej.
"Battlestar Galactica" to jeden z najlepszych przykładów science fiction z psychologiczną, polityczną i filozoficzną głębią. Poza tym na początku mamy koniec świata, a potem jest tylko coraz mocniej.
"Battlestar Galactica" to serial science fiction emitowany od 2004 do 2009 roku na kanale Sci Fi (dziś: Syfy). Sam serial to cztery sezony złożone z 74 odcinków (chociaż różnie się to liczy, czasem traktując niektóre odcinki jako jeden podwójny), jednak koniecznie trzeba zacząć od dwuodcinkowej miniserii z 2003 roku. Po 3. serii powstał film telewizyjny "Battlestar Galactica: Razor" (2007), z akcją umiejscowioną w 2. sezonie, a po całości – chociaż tu mam więcej wątpliwości, czy polecać – nakręcono "Battlestar Galactica: Plan" (2009).
W międzyczasie pojawiały się krótkie internetowe seriale ("The Resistance", "Razor Flashbacks", "The Face of the Enemy"), ale raczej jako uzupełnienie dla wiernych fanów, a potem prequele: jednosezonowa "Caprica" (2010) i internetowy serial "Battlestar Galactica: Krew i chrom" (2012), zmontowany potem w film. Ale spokojnie można zostać fanem BSG bez oglądania tych późniejszych pomysłów. Myślę, że wręcz łatwiej takim fanem pozostać, jeśli zobaczy się tylko zestaw: miniserial z 2003 i cztery sezony serialu (ewentualnie z "Razor" po drodze, ale ten film nie jest póki co dostępny w Polsce na żadnej platformie).
https://www.youtube.com/watch?v=g0quYlpIqtU
Nie należy zrażać się powyższym skomplikowaniem kolejnych odsłon uniwersum. Tak już bywa z tymi fantastycznymi światami, a "Battlestar Galactica" na tle "Star Treków" czy "Gwiezdnych wojen" to i tak stosunkowo prosta do nadążenia sekwencja miniserii, odcinków i filmów. Nawet jeżeli się pamięta o dodatkowej kwestii, że to nowoczesny remake serialu Glena A. Larsona z końca lat 70. Nie trzeba znać oryginału, by cieszyć się nową wersją (przekonamy się, na ile trzeba będzie znać serial z pierwszej dekady XXI wieku, by oglądać zapowiadany przez NBC kolejny wariant BSG – tym razem tworzony przez Sama Esmaila).
Battlestar Galactica, czyli sci-fi na miarę XXI wieku
Natomiast kultową wersję, a o której dzisiaj mowa w naszym powracającym po przerwie cyklu tekstów, zawdzięczamy Ronaldowi D. Moore'owi, wcześniej zdobywającemu doświadczenia przy serialach "Star Trek: Następne pokolenie" i "Star Trek: Deep Space Nine". Pracował też przy "Roswell" i "Carnivàle", dziś tworzy "Outlandera" i "For All Mankind". Jednak jeśli ktoś nie jest fanem innych dokonań Moore'a, nie powinien skreślać "Battlestar Galactica", bo to produkcja, która ma szansę wciągnąć osoby na co dzień unikające science fiction czy fantasy.
Trudno byłoby całość streszczać, zwłaszcza że szkoda psuć zabawę tym, którzy może skuszą się na seans dopiero teraz, kiedy po krótkim pobycie na Showmaksie serial wreszcie znów jest w Polsce dostępny poza DVD: na Amazon Prime Video. Myślę, że lepiej jakoś wyważyć między szczegółową analizą powodów kultowości a ogólnym zarysem, który pozwoli nie zdradzać fabularnych niespodzianek.
Wystarczy może punkt wyjścia. Cyloni, rasa maszyn, po przegranej wojnie i kilkudziesięciu latach pokoju powracają, by zniszczyć ludzki świat, czyli Dwanaście Kolonii. Niedobitki rasy ludzkiej w momencie zagłady przebywające na stacji kosmicznej, ruszają szukać nowego miejsca do życia. To jednak nie kończy walki ze zbuntowanymi Cylonami, którzy mogą czyhać wszędzie, skoro "wyglądają i czują jak ludzie". Co więcej, niektórych z nich zaprogramowano do myślenia, że są ludźmi.
To, co w serialu "Battlestar Galactica" wiąże się z podróżą kosmiczną i szukaniem planety odpowiedniej do odrodzenia cywilizacji, stanowi ramę dla całej masy trudnych tematów, związanych z polityką, etyką, religią, postuhumanizmem. To nie jest prosta bajeczka o garstce bohaterskich ludzi i złych maszynach. Od pierwszego zdania wprowadzenia do serialu wiemy, że Cyloni zostali stworzeni przez człowieka, a ich bunt nabiera z czasem niejednoznacznego charakteru, zwłaszcza że są wśród Cylonów postacie niejednoznaczne. Podobnie jak wśród ludzi.
Battlestar Galactica to plejada złożonych postaci
Nie ma sensu wymienianie wszystkich bohaterów, zwłaszcza że część charakterystyk mogłaby za dużo zdradzić. Trudno jednak pominąć Williama Adamę (Edward James Olmos, przed BSG choćby "Policjanci z Miami", potem "Dexter" i "Mayans M.C."), który z czekającego na emeryturę dowódcy mało znaczącego statku staje się liderem resztek ludzkości. Niewyobrażalną odpowiedzialność dzieli z dotychczasową Sekretarz Edukacji, Laurą Roslin (Mary McDonnell, wtedy znana głównie z filmów, później grająca Sharon Raydor w "The Closer" oraz w poświęconym tej postaci spin-offie, "Major Crimes"). To ona po apokalipsie okazuje się najwyższym rangą politykiem i nagle zostaje prezydentem. Relacja między nią i Billem ewoluuje w taki sposób, że szybko stała się dla mnie najciekawszą częścią serialu. Ale zdaję sobie sprawię, że silne uczucia w widzach wzbudzali i inni.
Choćby Gaius Baltar (James Callis, aktor rozpoznawalny z gry w licznych serialach, ale poza BSG najbardziej chyba dzięki roli w filmowej serii o Bridget Jones) – równie genialny, co moralnie słaby i łatwo ulegający pokusom. Te często przybierają postać cylońskiej "Szóstki" (Tricia Helfer, ostatnio "Lucyfer"). Ale są tu i pełne napięcia relacje między Lee "Apollo" Adamą (Jamie Barber, m.in. "Marcella") a narzeczoną jego tragicznie zmarłego brata, Karą "Starbuck" Thrace (Katee Sackhoff, "24 godziny", "Longmire").
Do tego choćby skomplikowane losy pilotki Sharon (Grace Park, "Hawaii 5.0"), małżeńskie boje zastępcy Billa, Saula Tigha (Michael Hogan, 2. sezon "Fargo"). Można by tak wymieniać, bo tu nawet trzeci plan został dopracowany. A wszelkie romanse, zauroczenia i konflikty osobiste to tylko wierzchołek góry lodowej w świecie, kiedy każdego – nawet samego siebie – trzeba podejrzewać o bycie Cylonem, a każda decyzja może się okazać końcem tego, co zostało z ludzkości.
Battlestar Galactica to napięcie i dylematy moralne
Mieszkańcy statku kosmicznego muszą więc zmagać się z dylematami o randze światowej. Tym bardziej że świat tak bardzo się skurczył i nie można pozwolić sobie na dalsze straty. Równocześnie powracają pytania o to, kiedy można dla dobra ogółu poświęcić jednostki, jaki stopień autorytaryzmu to już dyktatura, czy Cyloni z założenia są zdrajcami i zasługują na śmierć. To też refleksje o wolnej woli i determinizmie, o zagrożeniu cyborgizacją, o znaczeniu mitów i religii dla przetrwania gatunku. Zmieniają się sojusze, nawiązują i urywają więzi, nikt nie jest tu całkiem dobry lub całkiem zły, a okoliczności sprawiają, że nawet najszlachetniejsze intencje muszą nieraz ustąpić i zwyciężają moralny relatywizm bądź pragmatyczne okrucieństwo.
Nie znaczy to, że historia zaproponowana przez Moore'a nie potrafi trzymać w napięciu w znacznie mniej filozoficznym czy politologicznym sensie. Jest wiele momentów, kiedy siedzi się na skraju fotela, bo bohaterom coś grozi, a czasem oni sami jeszcze o tym nie wiedzą. Bunty militarne, niemal pałacowe spiski, rewolucje, odkrywanie tożsamości kolejnych "modeli" Cylonów – nieraz zostaje się po jakiejś scenie w totalnym szoku, a na dodatek widz szybko się uczy, że nikt w tym serialu nie powinien czuć się bezpiecznie. "Battlestar Galactica" bywa wobec postaci (i ich fanów) okrutne, ale między innymi z tego wynika fakt, że mamy do czynienia z science fiction z głębią, a nie tylko ze kosmiczną międzyrasową "strzelanką".
Kultowość fani przypisują nie tylko samemu serialowi, z którego pewne chwytliwe frazy zostają widzom na lata w języku, ale i jego ścieżce dźwiękowej. Trudno mówić o "Battlestar Galactica" bez docenienia tego, czego dokonał kompozytor Bear McCreary, łącząc kilka stałych motywów z totalnymi zaskoczeniami , na przykład z wykorzystaniem pewnego przeboju Boba Dylana. Muzyka podkręca sceny najbardziej sensacyjne, ale też podkreśla obecne w serialu momenty, kiedy w walce o utrzymanie przy życiu ludzkiej rasy bohaterowie mają chwilę, by zastanowić się, czy po drodze nie zgubili jeszcze człowieczeństwa.
Największa zaleta, która sprawia, że wielbiciele serialu wciąż o nim pamiętają, i która powinna do obejrzenia tej space opery po ponad dekadzie skłonić nowych miłośników pełnokrwistych dramatów obyczajowych i seriali politycznych, to właśnie podkreślana przeze mnie cały czas niejednoznaczność postaci i wątków. Bo nawet jeśli starzeją się efekty specjalne, to nie starzeją się pewne uniwersalne dylematy. Kwestie rasowe, wątpliwości dotyczące sztucznej inteligencji, pytania o moralny aspekt polityki oraz sytuacja, gdy trzeba sobie jakoś radzić po końcu świata, jaki znamy, wydają się dziś co najmniej tak aktualne, jak kilkanaście lat temu. A niektóre nawet bardziej.