"Wybory Paytona Hobarta" w "dorosłej" wersji irytują oderwaniem od rzeczywistości — recenzja 2. sezonu
Marta Wawrzyn
21 czerwca 2020, 14:38
"Wybory Paytona Hobarta" (Fot. Netflix)
Kiedy świat jest na krawędzi, w "Wyborach Paytona Hobarta" politycy walczą o bzdurki. Serial nie trafia w swój moment w 2. sezonie, sprawiając wrażenie sztucznego, pustego skeczu.
Kiedy świat jest na krawędzi, w "Wyborach Paytona Hobarta" politycy walczą o bzdurki. Serial nie trafia w swój moment w 2. sezonie, sprawiając wrażenie sztucznego, pustego skeczu.
Jesienią, kiedy "Wybory Paytona Hobarta" debiutowały na Netfliksie, prawdopodobnie potraktowałam serial zbyt łagodnie. Być może zawiniła moja słabość do Ryana Murphy'ego, być może tęsknota za klimatami "Glee", a być może wtedy to jeszcze nie była aż taka katastrofa. Historia nastoletniego palanta, który całe życie podporządkował jednemu celowi — zostać prezydentem USA — broniła się w klimatach szkolnych i kalifornijskich, jako satyra na młodych uprzywilejowanych. Po przenosinach do Nowego Jorku i do dorosłej polityki nie zostało z tego nic.
Wybory Paytona Hobarta — sezon 2 jak długi skecz
Mimo że 2. sezon jest jeszcze krótszy od poprzedniego (składa się z siedmiu odcinków, z których aż trzy mają poniżej 40 minut), ciągnie się w nieskończoność, jak długi, bezkształtny skecz, w kółko powtarzający ten sam żart. Paytona (Ben Platt) spotykamy w środku kampanii do nowojorskiego senatu stanowego przeciwko Dede Standish (Judith Light), doświadczonej polityk, która miałaby wygraną w kieszeni, gdyby nie "straszny" sekret — żyje w trójkącie z dwoma mężczyznami.
Georgina (Gwyneth Paltrow), wraca ze swojej wyprawy i odnajduje nowy cel w życiu: też postanawia wystartować w wyborach. Infinity (Zoey Deutch) również ma nowy cel, będący efektem zagranicznych podróży: została aktywistką klimatyczną. I ma w sobie najwięcej życia, energii i błysku z całej młodej ekipy. Pozostali bohaterowie mniej lub bardziej są w tym samym miejscu, czyli służą za tło Paytonowi, co jest szczególnie przykre w przypadku Alice (Julia Schlaepfer) i Astrid (Lucy Boynton).
"Wybory Paytona Hobarta" szczególnie o obsadę 1. sezonu nie dbają, przenosząc punkt ciężkości na starcie Paytona z Dede i jej szefową kampanii, Hadassah (Bette Midler). Fenomenalne w swoich przerysowanych rolach Light i Midler nie raz, nie dwa ratują serial, ale też znacznie go przerastają. O ile komediowa gonitwa za własnym ogonem w wykonaniu młodego pokolenia jest najczęściej męcząca, one, jako nowy dodatek do tego towarzystwa, stanowią potrzebny zastrzyk świeżości. Co jest pewnym paradoksem, zważywszy, że cały 2. sezon opiera się na starciu ludzi młodych i energicznych ze starymi i niechętnymi do działania w kierunku zmian.
Wybory Paytona Hobarta to nie nasze drugie Glee
Walka pokoleń to dobry temat, temat, który jest na czasie — podobnie jak kwestie klimatyczne. A jednak patrząc na poziom debaty i sprawy, które pojawiają się w trakcie kampanii, nie można oprzeć się wrażeniu, że Ryan Murphy stworzył nie tyle absurdalną satyrę na temat naszych czasów, co oderwany od rzeczywistości długi skecz. Przewidywalne twisty, odjechane akcje ze szpiegami po obu stronach, zdrady i powroty, trochę powierzchownie potraktowanej ekologii, a do tego pół sezonu gadania o trójkątach miłosnych — oto fabuła 2. sezonu "Wyborów Paytona Hobarta".
Choć teoretycznie serial jest jakimś przedłużeniem "Glee", skupiając się na młodych ambitnych i podejmując podobne tematy społeczne, wszystko w tym sezonie razi sztucznością. Sprawy, z którymi zmagały się dzieciaki z musicalu FOX-a, były prawdziwe: dręczenie w szkole, poszukiwania własnej tożsamości, trudne coming outy, ambicje nie do spełnienia. To nie był tylko kolorowy kołowrotek absurdalnych żartów, przeplatanych poważnymi rozmowami o równości — w tym było coś autentycznego. Ekscentryczni, ale prawdziwi ludzie, skomplikowane emocje, palące sprawy, z którymi widzowie z całego świata mogli się identyfikować.
Wybory Paytona Hobarta sztuczne w 2. sezonie
"Wybory Paytona Hobarta" tego wszystkiego nie mają, są totalnie puste w środku. Zdarzają się świetne żarty (jak wyliczanka filmów Nancy Meyers, "pikantny lubrykant" czy ten moment, kiedy pada określenie "seksualny pentagram"), ale bardzo rzadko stoi za nimi jakakolwiek treść. Co niby jest znamienne i ma sens — Payton to nie ideowiec, to chłopaczek, dla którego władza jest celem samym w sobie, co nie znaczy, że będzie bezużyteczny, kiedy już ją obejmie. Być może właśnie takich polityków potrzebujemy, jeśli ten świat ma zmierzać w lepszym kierunku. Ale bardzo ciężko jest komuś takiemu kibicować i nie chce się spędzać z nim czasu.
I nawet nie chodzi o to, że nasz chłopiec ma zwyczaj wyrzucać zasady moralne do kosza, kiedy jest szansa, że ujdzie mu to na sucho. To normalna cecha w polityce i Ryan Murphy nigdy nie sugerował, że Payton będzie ponad to. Problem stanowi raczej jego polityczna nijakość (najlepszy moim zdaniem moment Bena Platta w całym sezonie? Ten, w którym robi sobie przerwę od polityki i śpiewa w barze) połączona z uprzywilejowaniem, którego jest symbolem. To młody szczurek, trochę jak z partyjnej młodzieżówki, a trochę jak z otoczenia Logana z "Gilmore Girls". Oglądanie jego i jego równie oderwanych od realiów — naszych, ale amerykańskich też — znajomych, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, wydaje się zajęciem miałkim.
Być może "Wybory Paytona Hobarta" mają pecha, trafiając z 2. sezonem na taki, a nie inny moment w naszej historii. Moment, w którym nawet potencjalnie śmiertelny wirus nie jest w stanie powstrzymywać ludzi przed wyjściem na ulice i walką o równość. Kiedy politycy wchodzą z butami w nasze życia, dzieląc nas na lepszych i gorszych, odmawiając nam prawa do człowieczeństwa i nakręcając nienawiść, która prowadzi do tragedii, niekoniecznie chcemy się ekscytować nadętym dupkiem, ratującym świat zimnymi prysznicami. Nie dlatego, że bycie eko zeszło na drugi plan i przestało mieć znaczenie, tylko dlatego, że współczesny świat jest dużo bardziej skomplikowany niż w "Wyborach Paytona Hobarta".
Wybory Paytona Hobarta — 3. sezon? A po co?
Znamienne jest, że najlepszym odcinkiem znów jest ten, który stawia w centrum uwagi nieznane nam osoby i sposób, w jaki odbierają one toczącą się kampanię. Mowa o "The Voters", który może nie dorównuje świetnemu, gorzkiemu "The Voter" z 1. sezonu, ale zawiera wystarczająco dużo trudnej prawdy, by pewne złudzenia porzuciły i matka (Robin Weigert), i córka (Susannah Perkins), stojące po dwóch różnych stronach politycznej barykady. Nawet jeśli zakończenie odcinka zawodzi, ten duet ma w sobie dziesięć razy więcej autentyczności niż Payton i jego ekipa.
Ostatnia scena finału 2. sezonu "Wyborów Paytona Hobarta" jasno pokazuje, w jaką stronę cała historia zmierza. Co nie jest specjalnie zaskakujące i niestety nie jest też ekscytujące w przypadku tego bohatera. Murphy mówił w jednym z wywiadów, że chciałby zrobić 3. sezon, ale dopiero za kilka lat, kiedy Ben Platt będzie wyglądać bardziej "prezydencko". Tylko czy my będziemy jeszcze chcieli to oglądać?