"Perry Mason" sprawdza, czy kryminał noir pasuje do współczesnej telewizji – recenzja miniserialu HBO
Mateusz Piesowicz
21 czerwca 2020, 18:52
"Perry Mason" (Fot. HBO)
Czy słynna postać w nowym wcieleniu i klimat Los Angeles z lat 30. wystarczą, by serial HBO okazał się hitem? Mam wątpliwości, choć mrocznej historii zanurzonej w klimacie noir nie brakuje zalet.
Czy słynna postać w nowym wcieleniu i klimat Los Angeles z lat 30. wystarczą, by serial HBO okazał się hitem? Mam wątpliwości, choć mrocznej historii zanurzonej w klimacie noir nie brakuje zalet.
Perry Mason to jedna z tych postaci, której kultowy status jest znacznie bardziej zrozumiały za oceanem niż u nas. Nic dziwnego, w końcu Amerykanie oprócz 82 powieści kryminalnych Erle'a Stanleya Gardnera mieli jeszcze m.in. serial CBS-u z lat 1957-1966 oraz zakończoną dopiero w 1995 roku serię filmów telewizyjnych – w obydwu w rolę prawnika i detektywa wcielał się Raymond Burr. Dość czasu, by zbudować prawdziwą legendę, z którą dziś mierzą się HBO i Matthew Rhys ("The Americans"). Z jakim skutkiem?
Perry Mason – słynny adwokat wraca na ekran
Całkiem trafnej odpowiedzi można by właściwie udzielić już po zobaczeniu zwiastuna serialu autorstwa Rolina Jonesa i Rona Fitzgeralda. Stylowy, klimatyczny, z niejednoznacznym bohaterem na pierwszym planie i wciągającą zagadką w tle – określenia same przychodziły do głowy, a jednocześnie nie wyglądało na to, by nowy "Perry Mason" miał być pod jakimś względem odkrywczy. Po obejrzeniu wszystkich ośmiu odcinków mogę powiedzieć, że rzeczywistość te przypuszczenia w dużym stopniu potwierdziła.
To z kolei oznacza, że nawet jeśli dotąd nie mieliście do czynienia z Perrym Masonem w jakimkolwiek wydaniu, jego telewizyjna historia nie powinna was niczym szczególnie zaskoczyć. Ba, w gruncie rzeczy nawet minimalna znajomość postaci z książek czy wcześniejszych ekranowych wcieleń może przeszkadzać, bo twórcy serialu poszli swoją własną ścieżką, fundując nam swoistą genezę bohatera — dostosowaną do współczesnego widza, mimo osadzenia akcji w realiach epoki.
Perry'ego (Rhys) poznajemy więc na przełomie 1931 i 1932 roku w Los Angeles, gdy jeszcze nie w głowie mu prawnicza kariera. W znacznie większym stopniu zajmuje go codzienna egzystencja, w której praca prywatnego detektywa łączy się z nieuporządkowanym życiem prywatnym, wyraźnym problemem z alkoholem i powracającymi wspomnieniami z czasów I wojny światowej. Dodajcie do tego maskę cynika skrywającą ogólną przyzwoitość, antyspołeczne podejście do świata, nie najlepszą prezencję oraz szemrane zlecenia, jakich się podejmuje, a otrzymacie typowego bohatera filmu noir.
Do kompletu potrzeba jeszcze skomplikowanej fabuły, tutaj przychodzącej w formie głośnej sprawy porwania i zabójstwa małego Charliego Dodsona, w którą angażuje Perry'ego szanowany adwokat E.B. Jonathan (John Lithgow). Ze względu na makabryczne okoliczności, a także wychodzące stopniowo na jaw fakty, m.in. powiązanie rodziców dziecka (Gayle Rankin i Nate Corddry) z popularną kaznodziejką Siostrą Alice (Tatiana Maslany), zagadką błyskawicznie interesują się media, sprawiając, że wkrótce jest już ona na ustach wszystkich. A rozwiązanie, jak można się domyślać, nie należy do najbardziej oczywistych.
Perry Mason pokazuje przemianę bohatera
W ten sposób dostajemy zagmatwany i całkiem intrygujący kryminał, którego rozciągnięcie na pełne osiem godzin wydaje się jednak przesadą. Nie tylko ze względu na główny wątek, ale również poboczne, którymi zahaczając choćby o kwestie rasowe, twórcy starają się nadać opowieści wyjątkowy charakter i nie ograniczać jej do miana dłuższego procedurala. Z różnym skutkiem, bo zwłaszcza w drugiej połowie sezonu miałem wrażenie, że poszczególne elementy fabuły się rozmywają, przez co w ogólnych konkluzjach brakuje naprawdę mocnego uderzenia. Tak jakby scenarzyści próbując znaleźć złoty środek między sensacyjnym i ludzkim wymiarem historii, wycofywali się tuż przed podjęciem każdej odważniejszej decyzji.
Przez to ciężar opowieści spada w dużej mierze na głównego bohatera, co mogłoby sugerować, że jego przemiana ze sponiewieranego detektywa w poważanego adwokata będzie tu głównym punktem programu. Twórcy nie wydają się jednak szczególnie zainteresowani takim rozwiązaniem, zamiast niego fundując nam konwencjonalny rozwój postaci. Wprawdzie w dużej mierze udany, głównie ze względu na bardzo dobrą kreację Matthew Rhysa, ale mimo wszystko lekko rozczarowujący, zwłaszcza gdy zobaczycie, do czego sprowadziła się tu sama kulminacja owej metamorfozy.
Również dlatego postrzegam "Perry'ego Masona" jako serial licznych niewykorzystanych szans oraz kolejną telewizyjną produkcję, której szkodzi przede wszystkim pójście po linii najmniejszego oporu. Zbierając tropy kina noir, doprawiając je tematyką społeczną i kontekstem historycznym (prężny rozwój Los Angeles w czasach Wielkiego Kryzysu stanowi tu istotną kwestię), można było pokusić się o coś znacznie mniej standardowego niż rozbudowane detektywistyczne śledztwo w ładnej oprawie. Tymczasem właściwie jedynym elementem, w którym serial HBO robi coś ewidentnie ponad normę, jest obrazowe przedstawianie przemocy – nie bardzo częste, ale i tak pasujące tu jak pięść do nosa.
Wszystko to sprawia, że trudno jest mi wyobrazić sobie spektakularny sukces tej produkcji. Wydaje się, że ten "Perry Mason" ma zdecydowanie za mało wspólnego z oryginałem, by na nowo rozbudzić nim zainteresowanie, a jednocześnie nie jest na tyle charakterystyczny, by zyskać choć w połowie taki status jak pierwowzór. W efekcie staje się jeszcze jednym kryminałem z epoki, ani lepszym, ani gorszym od poprzedników.
Perry Mason broni się aktorsko i realizacyjnie
Co nie znaczy oczywiście, że jest przez to serialem słabym. Wręcz przeciwnie, to pod wieloma względami produkcja z wyższej półki, przy której nie będziecie się nudzić, szczególnie jeśli lubicie mroczne historie z epoki. Złożone śledztwo, medialna afera, rzucający kłody pod nogi wpływowi ludzie, skorumpowani policjanci, wreszcie również ekscytujący proces sądowy – to wszystko sprawia, że czas mija przy "Perrym Masonie" szybko i zajmująco. Jeszcze więcej atrakcji zapewniają natomiast barwni i różnorodni bohaterowie, szczególnie ci z drugiego planu.
Powiedziałbym nawet, że wielu z nich góruje w kwestii wyrazistości nad tytułową postacią, bo Perry, niczego nie odbierając wyciskającemu maksimum z roli Rhysowi, nie jest typem porywającego protagonisty. Blednie więc w zestawieniu choćby z Siostrą Alice, mimo że ta przez większość czasu wygląda, jakby urwała się z innego serialu, lecz spodobała się twórcom na tyle, że postanowili ją zostawić. Nie będę narzekał, bo akurat (zbyt rzadkich) okazji do podziwiania talentu Tatiany Maslany nigdy dość.
Ale i ci w bardziej oczywisty sposób pasujący do tej opowieści wypadają znakomicie. Nowych, zarazem zaskakujących, jak i całkiem zrozumiałych interpretacji doczekały się takie postaci jak Della Street (Juliet Rylance) i Paul Drake (Chris Chalk) – w obydwu przypadkach zmiany są udane. Tak samo jak dodanie do opowieści Pete'a Stricklanda (Shea Whigham), partnera Masona, którego specyficzne podejście do zawodu dodaje historii nieco luzu. O emocjonalny wymiar dba za to przede wszystkim Gayle Rankin, nie przekraczając granicy karykatury w kreacji swojej koszmarnie udręczonej bohaterki.
Nie można też nie wspomnieć o walorach realizacyjnych serialu, bo ten prezentuje się absolutnie wyśmienicie w każdych okolicznościach, o co zadbali reżyserujący go Tim Van Patten ("Zakazane imperium", "Rodzina Soprano") oraz Deniz Gamze Ergüven ("Mustang"). Słoneczne Los Angeles chyba nigdy nie wyglądało na ekranie mroczniej, przypominając zarówno klasyczne filmy noir, jak i wyraźnie nawiązując klimatem do "Chinatown". Wrażenie robią krótkie, lecz zapadające w pamięć wojenne retrospekcje, na pewno zapamiętacie też niejedną świetnie nakręconą zbiorową scenę. Praktycznie każdy odcinek to mała wizualna uczta.
Tylko czy to wystarczy, żeby "Perry Mason" stał się prawdziwym hitem? Chyba nie, w czym "zasługa" jednak bardziej podejścia twórców niż niesprzyjających okoliczności. Patrząc na produkcję HBO, widzę bowiem nie tyle już teraz dobrą historię, co obiecujący początek serialu, który dopiero w kolejnych sezonach (o ile powstaną) może pokazać swoje prawdziwe oblicze. Być może paradoksalnie zbliżając się przy tym do oryginału, który na razie potraktowano bardzo swobodnie. Może wówczas okaże się, że ożywianie słynnej postaci nie miało na celu głównie nadania rozgłosu solidnej historii w stylu noir, na co w tej chwili wygląda.