"Wszystko, co lśni", czyli nowozelandzka ucieczka od rzeczywistości – recenzja miniserialu BBC
Mateusz Piesowicz
5 sierpnia 2020, 19:45
"Wszystko, co lśni" (Fot. BBC)
XIX wiek, złoto, opium, tragiczna miłość i mroczna zagadka. A to wszystko w niezwykłej nowozelandzkiej scenerii i z Evą Green w jednej z głównych ról. Czy trzeba czegoś więcej?
XIX wiek, złoto, opium, tragiczna miłość i mroczna zagadka. A to wszystko w niezwykłej nowozelandzkiej scenerii i z Evą Green w jednej z głównych ról. Czy trzeba czegoś więcej?
Nowa Zelandia, rok 1866. Młoda kobieta w zdecydowanie niepasującej do okoliczności różowej sukni przedziera się przez gęsty las, by trafić do stojącej samotnie na wzgórzu drewnianej chaty. Chwilę wcześniej rozlega się strzał, ktoś pada na ziemię, ktoś inny przybywa na miejsce, by odkryć przerażający widok. Wrażenia niesamowitości dopełnia unoszący się w powietrzu złoty pył i świecący jasno na niebie księżyc.
Wszystko, co lśni – serial kostiumowy od BBC
Tak rozpoczyna się 6-odcinkowy miniserial produkcji BBC, będący ekranizacją powieści Eleanor Catton, za którą autorka otrzymała w 2013 roku nagrodę Bookera, a teraz sama napisała scenariusz jej telewizyjnej wersji. Co warte podkreślenia tym bardziej, że zadanie przełożenia liczącej ponad 900 stron powieści na niecałe sześć godzin serialu to wyczyn karkołomny, przy którym trudno obejść się bez potknięć. Tu ich bynajmniej nie brakuje, co nie znaczy, że "Wszystko, co lśni" ("The Luminaries") należy omijać szerokim łukiem.
Wręcz przeciwnie, a pierwszą zachętę ku temu stanowią wspomniane już otwierające minuty premierowego odcinka. Zatopione w mroku i spowite aurą tajemnicy sceny niewiele wyjaśniają, robiąc jednak idealne pierwsze wrażenie i sprawiając, że od razu chce się więcej. A to szybko przychodzi, bo że czasu mało, akcja musi błyskawicznie nabierać rozpędu na wielu frontach.
Ani się spostrzeżemy, a fabuła zabiera nas więc o rok wstecz, gdzie towarzyszymy poznanej wcześniej bohaterce, tym razem bez charakterystycznej sukni. Annie Wetherell (Eve Hewson) nie w głowie jednak piękne stroje – w końcu podobnie jak wielu innych, zbliża się właśnie do wybrzeży Nowej Zelandii, gdzie przyciągnęła ją panująca wówczas na Wyspie Południowej gorączka złota.
Obietnica nowego życia, bogactwa czy przygody to już dość, a dodać jeszcze trzeba, że zanim wszystko się na dobre zaczęło, do Anny uśmiechnęło się szczęście w osobie niejakiego Emery'ego Stainesa (Himesh Patel). Łącząca tych dwojga specyficzna więź, a także fakt, że od razu między nimi zaiskrzyło, wydawały się ostatecznymi dowodami na to, że decyzja o podróży na drugi koniec świata była ze wszech miar słuszna.
Wszystko, co lśni to astrologia, romans i tajemnice
Do czasu rzecz jasna, bo nie trzeba długo czekać, by sprawy zaczęły się komplikować, a prosta historia o dwójce zakochanych rozgałęziła się na kilka kierunków. Oprócz historii miłosnej mamy tu więc m.in. złożoną intrygę ze złotem w roli głównej, zagadkowe morderstwo i kilka przecinających się wątków śledztwa w jego sprawie, a nawet odgrywające istotną rolę astrologię i gwiazdy, w których zapisany jest los wszystkich bohaterów.
Pisząc o nich, mam natomiast na myśli nie tylko wspomnianą już dwójkę, ale także wchodzącą między zakochanych Lydię Wells (Eva Green). Właścicielkę lokalnego salonu gier, gdzie spotyka się (nie tylko) śmietanka towarzyska, ale przede wszystkim intrygantkę, której motywy stają się jasne dopiero z czasem. Bo że zafascynowana astrologią kobieta coś knuje, wiadomo od samego początku. Oczywistość nie odbiera jednak niczego zarówno jej postaci, jak i Evie Green, która w typowej dla siebie roli kradnie każdą scenę.
Na podziwianie jej kunsztu nie można sobie niestety pozwolić tak długo, jak byśmy chcieli. Wszystko przez mocno zawiłą fabułę, która przeskakując między różnymi płaszczyznami czasowymi, a także wprowadzając cały szereg drugoplanowych postaci i czasem ledwie zarysowanych, choć istotnych wątków, każe skupiać na sobie całą uwagę widza. Nie ułatwia mu przy tym śledzenia historii, przez co niekiedy dopasowanie do siebie szczegółów bywa trudne, szczególnie jeśli chodzi o ustalenie związków przyczynowo-skutkowych.
Wszystko, co lśni – dużo treści, mniej emocji
Sprawia to również, że "Wszystko, co lśni" wydaje się niekiedy niepotrzebnie ściśnięte, na czym cierpią bohaterowie. Trudno powiedzieć, czy rezygnacja z niektórych wątków byłaby w ogóle możliwa, ale bez dwóch zdań stworzyłaby więcej przestrzeni na nabranie charakteru dla niektórych postaci. A co za tym idzie i widzom byłoby łatwiej zaangażować się w tę fabułę emocjonalnie.
Nie ulega bowiem wątpliwości, że zdecydowanie największym problemem produkcji BBC jest stworzenie wiarygodnych psychologicznie portretów swoich bohaterów. Jasne, serial nadrabia innymi walorami, ale gdy przychodzi nadać głębi nieraz bardzo mocno doświadczonym przez los postaciom, widz musi sobie dużo samodzielnie dopowiadać. To najmocniej odbija się na Annie, której opowiedzianej w szybkim tempie historii wyraźnie brakuje solidnych fundamentów – nawet mimo dobrej kreacji Eve Hewson, sprawiającej, że bohaterce kibicuje się bez względu na okoliczności.
Nieco gorzej jest z resztą obszernej obsady, bo prócz dwóch wybijających się na pierwszy plan bohaterek, próżno szukać w serialu wyrazistych postaci. Emery to wzbudzający sympatię i nic więcej poczciwiec. W rolę prostego łotra wpisuje się Francis Carver (Marton Csokas) i pozostaje w niej, mimo prób uczynienia z niego kogoś więcej. Crosbie Wells (Ewen Leslie) ani na moment nie wychodzi z cienia swojej żony, z kolei niejaki Te Rau (Richard Te Are) grzęźnie w stereotypie dobrego tubylca. O reszcie nie ma co wspominać, bo służą głównie do tego, by pchnąć akcję naprzód lub łopatologicznie wyjaśnić widzowi fabułę.
Wszystko, co lśni wciąga mimo licznych wad
Uwzględniając wspomniane słabości, trudno uznać "Wszystko, co lśni" za serial w stu procentach udany. Spełnia on jednak podstawowe standardy brytyjskich dramatów kostiumowych, co jest w zupełności wystarczające, by dobrze się przy nim bawić – oczywiście najlepiej, gdy jest się fanem tego typu produkcji. W przeciwnym razie możecie się jednak rozczarować faktem, że serial obiecuje nieco więcej, niż ostatecznie daje.
Co w takim razie pozostaje? Nade wszystko wciągająca historia, skutecznie łącząca różne konwencje i potrafiąca gładko przejść z awanturniczej przygody w poważny dramat obyczajowy. A przy tym sprawiająca, że sięganie po motywy rodem z realizmu magicznego nie wydaje się doczepione na siłę. Fabule, za którą podąża się z przyjemnością, zawsze łatwiej wybaczyć niedociągnięcia – "Wszystko, co lśni" zdecydowanie jest tym przypadkiem.
Wspomnieć trzeba jeszcze oczywiście o walorach wizualnych, bo tych nakręconemu w nowozelandzkich plenerach serialowi nie brakuje. Poczynając od odtworzonego miasteczka poszukiwaczy złota, przez malownicze nabrzeża, po korespondujące z treścią surowe krajobrazy, Nowa Zelandia po raz kolejny udowodniła, że na ekranie sprawdza się, jak mało które miejsce na świecie. A biorąc pod uwagę i serialową posuchę, i rzeczywistość, od której dobrze się oderwać, wygląda na to, że miniserial BBC nie mógł trafić na lepszy okres.