"Perry Mason" i sprawa, która nie rozwiała wątpliwości – recenzja finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
11 sierpnia 2020, 18:38
"Perry Mason" (Fot. HBO)
Najpierw detektyw, a już od jakiegoś czasu prawnik, właśnie zakończył swoją pierwszą sprawę. Z jakim skutkiem i co mu to wróży na przyszłość? Uwaga na finałowe spoilery!
Najpierw detektyw, a już od jakiegoś czasu prawnik, właśnie zakończył swoją pierwszą sprawę. Z jakim skutkiem i co mu to wróży na przyszłość? Uwaga na finałowe spoilery!
"Świadkowie się nie przyznają" – oznajmił na początku finałowego odcinka zastępca prokuratora Hamilton Burger (Justin Kirk), burząc nie tylko efektowną procesową taktykę Perry'ego Masona (Matthew Rhys), ale również piękną serialową fantazję. Koncept, którego kuszącej mocy trudno się oprzeć, mimo że widzieliśmy go już wiele razy. Skazany na pożarcie prawnik, pewny siebie łotr, nagłe odwrócenie ról na sali sądowej i satysfakcjonujący happy end. Czyż nie wygląda to pięknie?
Perry Mason – co wydarzyło się w finale 1. sezonu?
Z całą pewnością tak, ale nowy "Perry Mason" zdążył już wcześniej udowodnić, że jego twórcy nie są zainteresowani powielaniem proceduralnych schematów, chcąc opowiedzieć historię ikonicznej postaci na nowo. Otwierająca finał sekwencja próbnego przesłuchania nie mogłaby stwierdzić tego dobitniej. Takie cuda to gdzie indziej, prawdziwy świat nie działa w ten sposób. Podejście zrozumiałe, ale czy słuszne?
Odpowiedź na to pytanie nie należy do jednoznacznych, podobnie zresztą jak w przypadku wielu innych kwestii przychodzących do głowy po 1. sezonie serialu HBO (już nie miniserialu, jak początkowo zapowiadano). Produkcji, która wsparta klasycznym bohaterem znanym z książek i telewizji w pierwszorzędnej interpretacji Matthew Rhysa, próbowała dopasować go do kompletnie innej telewizyjnej epoki, m.in. wybierając realizm zamiast idealizmu. Choć trudno w takich okolicznościach o porywającą historię, to o wciągającą już znacznie łatwiej.
A trzeba przyznać, że taką udało się "Perry'emu Masonowi" opowiedzieć całkiem zręcznie. Śledztwo w sprawie śmierci Charliego Dodsona ułożyło się w zgrabną całość, winni zostali znalezieni, niesłusznie oskarżona matka… cóż, może nie doczekała się pełni sprawiedliwości, ale przynajmniej nie trafiła na stryczek. Dodajmy do tego finał, który poza kilkoma świetnie napisanymi dialogami (Perry i Della!) pozwolił też błysnąć głównemu bohaterowi w sądzie, zapewnił trochę nerwów w oczekiwaniu na wyrok i wreszcie zaserwował obiecujące zakończenie, a otrzymamy niepozbawiony wad, lecz całkiem udany sezon.
Perry Mason – finał pełen rozczarowanych
Zupełnie inną kwestią jest to, czy spełnił on wysokie oczekiwania. Przypuszczam, że zarówno wśród widzów zaznajomionych z postacią, jak i całkiem nowych, próżno szukać w pełni usatysfakcjonowanych. Pierwsi mogli nie polubić obszaru moralnej szarości, w jakiej funkcjonowali bohaterowie oraz narzekać na to, jak daleko serial odszedł od oryginału. Drugich mogła z kolei zrazić liczba pytań pozostających bez odpowiedzi. Ja mam jednak wrażenie, że twórcy mimo wszystko dobrze wyszli na podjętym ryzyku.
Jak sami zapowiadali, nie chcieli wszak urządzać widzom powtórki z rozrywki. "To nie będzie Perry Mason waszych dziadków" – mówił Matthew Rhys i wyraźnie nie mijał się z prawdą. Zamiast efektownej prawniczej historii dostaliśmy więc detektywistyczno-procesowe noir, w którym nic nie jest czarno-białe, brakuje prostych rozwiązań, a nawet oczywistych zwycięzców. Bo kto miałby się za takiego uznać?
Perry, który poznał prawdę, ale nie zdołał jej udowodnić, więc wolał dla bezpieczeństwa przekupić ławnika? Nie brzmi jak idealny start kariery dla obiecującego prawnika. Emily (Gayle Rankin), wolna, ale niepozbawiona wyrzutów sumienia, które stara się zagłuszać kłamstwem i uczestnictwem w religijnej szopce? Jej wypada tylko współczuć. Może w takim razie Alice (Tatiana Maslany), która znalazła spokój z dala od matki i całego znanego jej świata? Jeśli ucieczka jest wyjściem, to owszem, jej się udało.
W gruncie rzeczy jednak, poza Dellą Street (Juliet Rylance), która odegrała kluczową rolę w sprawie i wywalczyła sobie należne uznanie, w każdym zwycięstwie pobrzmiewają tu wyraźnie fałszywe nuty. Winny wszystkiego detektyw Ennis (Andrew Howard) sprawiedliwości doczekał się dopiero w postaci brutalnego samosądu. Pete Strickland (Shea Whigham) przyjął ofertę pracy w prokuraturze, nie rozstając się z Perrym w przyjaznych okolicznościach. Nawet zajmujący jego miejsce Paul Drake (Chris Chalk) nie może mówić o pełnym sukcesie – w końcu z policji odszedł nie z własnej woli, a przez rasowe uprzedzenia.
Gorycz wylewa się z całego finału, czasem będąc po prostu wyrazem zdrowego rozsądku (procesowa taktyka postawienia na uzasadnioną wątpliwość kontra nierealny plan Perry'ego), a kiedy indziej serialowej wieloznaczności. Czy potrzebnej, najlepiej pokazują sceny w sądzie – przy okazji nie pierwszy tutaj popis fantastycznego aktorstwa.
Przypomnijcie sobie wspomnianą na początku procesową fantazję. Czy zeznania Emily, najpierw przedstawionej w pozytywnym świetle przez Masona, a potem zmieszanej z błotem przez Barnesa (Stephen Root), nie wypadają w zestawieniu z nią lepiej? Czy ocierający się o karykaturę, ale skutecznie grający na emocjach ławników prokurator, nie miał koniec końców trochę racji? Emily wiedziała, że tak, my również – oferując wszystkim piękne zwycięstwo, twórcy zakłamywaliby rzeczywistość, jaką wykreowali.
Co będzie dalej z Perrym Masonem?
Ta okazała się więc daleka od bajkowej, a dokładając do kompletu pełen hipokryzji obraz serialowego świata, można uznać, że wątpliwości co do kierunku, jaki obierze "Perry Mason", zostały rozwiane. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce twórcy stoją teraz przed poważnym wyzwaniem. Miejsce w jakim zostawili sprawy, jest wszak idealne, by z niego zacząć kompletnie inną, już właściwą opowieść.
W niej z kolei Perry jako prawnik na pełen etat, ale z pewnością nie bez detektywistycznego zacięcia, mógłby wraz ze swoimi partnerami wrócić do korzeni. Mam jednak nadzieję, że twórcy nie pójdą tym tropem, trzymając się podstaw, które sami stworzyli. Zaprzeczając im, po pierwsze sprowadziliby cały ten sezon do miana zdecydowanie zbyt długiego i zbędnego wstępu, a po drugie – zwyczajnie pozbawiliby tę historię jej największych zalet.
Bo nie ukrywam, że "Perry Mason" kupił mnie głównie nie sprawnie poprowadzoną intrygą, lecz tym, jak skutecznie wysunął na pierwszy plan swoich bohaterów. Wykorzystując oklepane motywy kina noir, na czele ze skazanym na samotność detektywem (ładnie zostało to podkreślone w ostatniej scenie), udało się tchnąć życie w ostatecznie dość prostą historię. Chwilami mocno błądzącą, a czasem opierającą się w większej mierze na wykonaniu niż solidnych scenariuszowych podstawach, ale mimo to dającą sporo satysfakcji. Nie tylko dlatego, że aktualnie nie ma w serialowym świecie wielkiej konkurencji.