"Ted Lasso" to sportowa komedia z duszą – recenzja serialu Apple TV+
Mateusz Piesowicz
17 sierpnia 2020, 20:15
"Ted Lasso" (Fot. Apple TV+)
Z jednej strony banał, w którym za grosz oryginalności, z drugiej historia zarażająca szczerym optymizmem. "Ted Lasso" to jedna z tych komedii, które dają się lubić mimo oczywistych wad.
Z jednej strony banał, w którym za grosz oryginalności, z drugiej historia zarażająca szczerym optymizmem. "Ted Lasso" to jedna z tych komedii, które dają się lubić mimo oczywistych wad.
Poznajcie Teda Lasso. Do niedawna trenera futbolu amerykańskiego w jednym z collegów w Kansas, a aktualnie szkoleniowca angielskiej drużyny piłkarskiej AFC Richmond, którego niespodziewane zatrudnienie odbiło się szerokim echem na całych Wyspach. Trudno żeby było inaczej, bo nie dość że wąsaty przybysz zza oceanu nie ma o swojej nowej robocie wielkiego pojęcia, to jeszcze popisuje się niewiedzą na każdym kroku. Głupie? Owszem, ale o dziwo działa.
Ted Lasso, czyli skecz, który został serialem
Co jest jeszcze bardziej zastanawiające, gdy przyjrzymy się nowemu serialowi Apple TV+ bliżej. Produkcja, za którą stoją między innymi Jason Sudeikis oraz twórca "Scrubs" Bill Lawrence, wzięła się bowiem… z telewizyjnego skeczu. A dokładnie to z filmików, którymi kilka lat temu reklamowano transmisje meczów Premier League w telewizji NBC Sports, z Sudeikisem w roli bufonowatego amerykańskiego trenera robiącego z siebie pośmiewisko na angielskiej ziemi. Pomysł zabawny, ale robić z niego fabułę? Nie postawiłbym złamanego grosza, że to się uda.
Po obejrzeniu trzech pierwszych odcinków serialu (są dostępne na Apple TV+), choć wciąż daleko mi do zachwytu, zrozumiałem jednak, dlaczego jego twórcy dostrzegli w tym pomyśle większy potencjał. Po wprowadzeniu pewnych zmian względem postaci, okazało się bowiem, że "Ted Lasso" ma wszystko, co powinna mieć lekka komedia – dającego się lubić głównego bohatera i drugi plan oraz urzekającą prostotą fabułę, która nie przekracza cienkiej granicy między sympatycznym naiwniactwem a karykaturalną głupotą.
Efektem jest historia, która nie udając, że ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, kupuje widza szczerością i bezpretensjonalnością. Dokładnie tak samo, jak powoli robi to ze wszystkimi dookoła jej tytułowy bohater, stopniowo odklejając od siebie łatkę klauna (by nie użyć gorszego słowa, które pada tu wyjątkowo często). Początki są oczywiście trudne, małych wpadek i wielkich wtop nie brakuje, ale łatwo zgadnąć, jak się to dalej potoczy i bardzo by mnie zdziwiło, gdyby kolejne odcinki miały coś w tej przewidywalnej przyszłości zmienić.
Ted Lasso to trener, którego nie da się nie lubić
Można oczywiście uznać tego rodzaju schematyczność za największą wadę serialu, wyrzucając twórcom, że idą po linii najmniejszego oporu. Rzecz w tym, że nie bardzo widzę sens takiego narzekania. Nie, "Ted Lasso" nie ma ambicji, by zostać komedią z wyższej półki, nie wygląda też na produkcję, która chce być pod jakimkolwiek względem odkrywcza. Chodzi tylko o to, żeby widz spędził w jej towarzystwie przyjemne pół godziny, nie wyrzucając jej z głowy zaraz po seansie.
To jest natomiast o tyle trudne, że Ted Lasso jest facetem, który potrafi naprawdę mocno utkwić w pamięci. Nie z powodu wyjątkowej charyzmy, porywającej osobowości czy kapitalnego warsztatu trenerskiego. Jego zwyczajnie nie da się nie lubić. To facet, który będzie codziennie rano przynosił swojej szefowej herbatniki, zapamięta imię ignorowanego przez wszystkich kitmana, pogra z dzieciakami w piłkę na ulicy i przekona do siebie nawet najbardziej cynicznego dziennikarza. A wszystko to nie na pokaz, lecz całkiem szczerze. Bo Lasso tak po prostu ma.
Nie muszę chyba tłumaczyć, jak łatwo taka postać mogłaby przegiąć, szybko stając się absolutnie nie do zniesienia. Tutaj jednak, przede wszystkim za sprawą stworzonego do roli miłego faceta Sudeikisa, nic takiego nie ma miejsca. Przeciwnie, im dłużej znamy Teda, tym bardziej jego postawa staje się wiarygodniejsza. W ekspresowym tempie przebywa więc drogę od amerykańskiego głupka kompromitującego się na konferencji prasowej, przez sympatycznego naiwniaka godnego współczucia, po gościa, któremu chce się z całych sił kibicować, nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi.
A z tym "Ted Lasso" jest oczywiście na bakier, naginając rzeczywistość do granic możliwości od samego początku, ale jednocześnie dając nam powody, do jeszcze mocniejszego trzymania kciuków za bohatera. Ten, w przeciwieństwie do nas, nie zdaje sobie wszak sprawy, że jego zatrudnienie ma drugie dno, a właścicielce klubu, Rebece Welton (Hannah Waddingham), bynajmniej nie zależy na tym, by drużyna odniosła sukces. Skazany na porażkę trener jest więc sam przeciw wszystkim, przynajmniej na początku.
Ted Lasso to pochwała komediowej prostoty
Bo jak się z czasem okazuje, Amerykanin niemający pojęcia o tym prawdziwym futbolu, ma jednak coś cenniejszego – świetne podejście do ludzi. Nieważne, czy to doświadczony i gburowaty lider szatni, czy arogancki gwiazdor, czy nieopierzony debiutant. Lasso prędzej czy później trafia do każdego, z widzami włącznie.
Głosząc przy tym hasła w stylu: "Sukces to nie wygrane i przegrane, lecz by chłopcy stali się najlepszymi wersjami siebie na murawie i poza nią", bohater wpisuje się więc zgrabnie w stereotyp amerykańskiego coacha, zarażając jednak pozytywnym podejściem. Zazwyczaj irytujące banały brzmią w jego wydaniu inspirująco, proste metody okazują się skuteczne, a on sam, znacznie bardziej ludzki względem czysto satyrycznej pierwotnej wersji, zamiast wzbudzać śmiech, sprawia, że nie wiedzieć kiedy, zaczynamy brać go na poważnie.
Pytanie tylko, jak długo może potrwać ten stan rzeczy i czy bohater o wielkim sercu ma w ogóle rację bytu w dłuższej perspektywie? Sądzę, że jak najbardziej, choć serial na pewno będzie z czasem potrzebował czegoś więcej. Może rysów na wizerunku samego trenera (pojawiły się już sygnały na temat problemów rodzinnych), może bardziej rozbudowanego drugiego planu.
Ten, choć z potencjałem, póki co nie wychodzi z roli barwnego tła. Oprócz Hanny Waddingham w roli niejednoznacznie złej pani prezes warto wyróżnić też Juno Temple jako partnerkę jednego z piłkarzy, która nawiązuje nić porozumienia z Tedem oraz Brendana Hunta jako jego małomównego, ale wiedzącego kiedy się odezwać asystenta. Standard, ale zwłaszcza w przypadku dwóch pierwszych, mogący się ciekawie rozwinąć.
To jednak kwestia do rozwiązania w ewentualnych kolejnych sezonach. Póki co wystarcza tyle, że będąc w gruncie rzeczy tylko sympatyczną bzdurką, "Ted Lasso" jest zaskakująco autentyczny. Nie spodziewajcie się przy nim salw śmiechu, bo to raczej komedia mająca sprawić, że od ekranu odejdziecie po prostu w dobrym humorze. Skoro jednak dobrze wypełnia tę rolę, to może warto dać jej szansę?