Po 1. sezonie "Once Upon a Time": Księżniczka w żółtym garbusie
Marcela Szych
16 maja 2012, 22:22
W 22., finałowym odcinku 1. sezonu "Once Upon a Time" rozwiązało się sporo istotnych dla fabuły wątków. Zadowalający był to odcinek i to nie tylko ze względu na epizodyczny powrót Fryderyka vel Myśliwego.
W 22., finałowym odcinku 1. sezonu "Once Upon a Time" rozwiązało się sporo istotnych dla fabuły wątków. Zadowalający był to odcinek i to nie tylko ze względu na epizodyczny powrót Fryderyka vel Myśliwego.
"Once Upon a Time" od początku podobało mi się bardziej niż wszystkim znanym mi współoglądającym. Odpowiadał mi baśniowy klimat, nie przeszkadzała intryga – zdaniem wielu grubymi nićmi szyta. Przemieszanie wszelkich możliwych baśniowych postaci, splątanie ich losów i umieszczenie w jednej rzeczywistości (choć w dwóch wymiarach), było niezwykle ryzykowne. W takiej sytuacji nad wyraz łatwo popaść w kicz. Spodziewałam się, że sporo motywów będzie wysilonych, powiązań naciągniętych do granic wytrzymałości lub przeciwnie – nazbyt spłyconych.
Te czarne przewidywania nie sprawdziły się jednak, choć nie oznacza to, że produkcja wolna jest od mankamentów. I muszę przyznać, że ze względu na nie, obawiałam się tego finału. Po pierwsze, cała historia w "Once Upon a Time", ma dziury, widoczne nawet dla zagorzałych zwolenników serialu. Po drugie, związanie tylu baśniowych historii w jedną całość było zagraniem tyleż widowiskowym co niebezpiecznym i nie zaskoczyłoby mnie, gdyby to zagranie okazało się niedopracowanym niewypałem. Po trzecie, scenarzyści "Once Upon a Time" pracowali razem już przy "Lost" i przy tej okazji zawiedli widzów (a przynajmniej mnie) niemiłosiernie. Mieliśmy w "Lost" mnogość bohaterów, którzy już kiedyś skrzyżowali ze sobą swoje żywoty i ogrom ciekawych wątków, z drugim dnem. I nie zdało to egzaminu, niektóre historie okazały się nic nie wnosić do głównej "linii" serialu, a pewne wątki potraktowano po łebkach, wyjaśniono naprędce jakby scenarzyści zostali zaskoczeni, że oto już trzeba skończyć serial. Stąd moja nieufność do Adama Horowitza i Edwarda Kotsis, i stąd obawy co do finału sezonu uważałam za wysoce uzasadnione.
Jak jednak pokazuje "A Land Without Magic" nie należało bać się aż tak mocno, w mojej opinii finał utrzymał poziom sezonu. Przede wszystkim, niezwykle spodobało mi się to, w jaki sposób do Emmy dotarło (w końcu), że Henry nie zmyśla na temat mieszkańców Storybrooke i ich pochodzenia. Czekaliśmy na to od pierwszych odcinków. Spotkanie z Jeffersonem (vel Szalonym Kapelusznikiem) i argumenty Bootha (vel Pinokia) poruszyły twardo stąpającą po ziemi Emmą, jednak nie dość mocno. Trudno się też dziwić, sama wielokrotnie zastanawiałam się, co musi się stać by Emmę realistkę, której życie do tej pory dalekie było od bajki, przekonać że jest ona postacią rodem z baśni. Przemawia więc do mnie pokazane nam rozwiązanie. Postawiona pod ścianą matka zdolna jest uwierzyć w niewyobrażalne, by ratować życie dziecka, uchwyci się każdej możliwości, by dostać choćby złudzenie tego ratunku.
Kolejne wydarzenia w odcinku bezpośrednio łączą się z "nawróceniem" Emmy. Muszę przyznać, że pomysł ze smokiem przetrzymywanym w podziemiach Storybrooke nie zyskał mojej sympatii, przecież miało nie być tu ni grama magii. Ale samo równoległe poprowadzenie walk ze smokiem (Emma w Storybrooke i jej ojciec, Książę w baśniowej rzeczywistości) stanowiło ciekawy akcent, ładnie łączącym ze sobą oba światy.
I dobrze, że to połączenie w końcu nastąpiło. Pierwszych kilka odcinków "Once Upon a Time" było na tyle tajemniczych, iż sądziłam, że sama Regina, będąc Panią Burmistrz w miasteczku, nie ma świadomości klątwy. Powody, dla których Królowa jest przesycona nienawiścią do Śnieżki, poznawaliśmy powoli, jednak koniec końców ułożyły się one w sensowną całość. W ogóle ciekawie zbudowano postacie, wyposażając je w niejednoznaczność moralną (a przecież na ogół w baśniach nie mamy problemu z rozróżnieniem, kto jest dobry a kto zły).
Pan Gold alias Rumpelstilskin na początku wydawał się bezduszny, w trakcie trwania sezonu zyskał sympatię podbudowaną żalem, na koniec jednak znów ukazał się nam jako dążący do własnych celów, manipulant. Wspaniale rozegrano też historię Czerwonego Kapturka. Okazuje się, że jest ona nie tyle ofiarą, co oprawcą, i nie wiem, czy ktokolwiek spodziewał się takiego obrotu jej historii, jaki przedstawiono nam w serialu. Mile połechtały mnie również "feministyczne" smaczki. Choć w pierwszych minutach serialu widzimy Księcia ratującego Śnieżkę, to jednak dowiadujemy się, że ona uratowała go wcześniej, a i to kilkakrotnie. Poza tym, nie jest też ona bezwolną królewną, jaką znamy z każdej wersji baśni, ale twardą dziewczyną, która równie dobrze radzi sobie na tronie w pałacu jak i prowadząc życie uciekinierki w lesie i negocjując z trollami. Nie bez znaczenia jest też fakt, że wyzwolić postacie z klątwy Storybrooke ma nie heros, lecz heroina, wybawicielka, bohaterka, księżniczka w żółtym garbusie.
Wspomniałam o mankamentach serialu – głównym jest rozwleczenie wątku miłosnego pomiędzy Śnieżką a Księciem. I najbardziej przeszkadza nie ta cukierkowa "prawdziwa miłość" w świecie fantastycznym – tu wszelakie przerysowania zupełnie mnie nie rażą – tylko jej odpowiednik w miasteczku. Wieczne niezdecydowanie Davida, rozchwianie emocjonalne Mary Margaret, rozmijanie się tej pary, było tego zdecydowanie zbyt dużo.
Kolejny problem jest czysto rozumowy; po co właściwie łamać klątwę, skoro w Storybrooke Regina ma dużo mniejszą władzę nad postaciami niż w świecie baśni? No i skoro jesteśmy przy łamaniu klątwy, to czy nie mamy niedosytu w kwestii sposobu i zawrotnej prędkości w jaki się to wszystko stało?
Tak czy inaczej, zakończenie sezonu zadowoliło mnie. Również dlatego, że scenarzyści wielu kwestiom pozwolili się rozstrzygnąć. Oczywiście nie wiemy na pewno, co z Augustem ani czy Jefferson odnajdzie córkę. Nie wiemy też, dlaczego wszystkie postacie nie przeniosły się na powrót do baśniowej krainy, by żyć tam długo i szczęśliwie, ani też co grozi Storybrooke wskutek tajemniczego manewru Golda. Jedna, gdyby zaprzestano kręcenia serialu, poradzilibyśmy sobie z niedosytem.
I muszę powiedzieć, że żałuję, iż już w maju zamówiono kolejny sezon. Mój brak zaufania do scenarzystów znów daje o sobie znać i obawiam się, że zaczniemy grzęznąć i tonąć pośród coraz to i nowych krasnoludków, Calineczek i Piotrusiów Panów. Nie wiem też, czy produkcja nie straci swego uroku teraz – gdy Emma zna prawdę. Istnieje jednak szansa, że martwię się zupełnie niepotrzebnie. Ale o tym przyjdzie nam się przekonać już jesienią.