"Hart of Dixie"(1×22): Ołtarz, burza i weranda
Bartosz Wieremiej
17 maja 2012, 21:02
Trochę się działo w pozornie spokojnym Bluebell. Ostatni odcinek 1. sezonu "Hart of Dixie" to zmagania z pogodą, przygotowania do długo wyczekiwanego ślubu oraz solidne wyeksponowanie bardzo istotnego trójkąta miłosnego.
Trochę się działo w pozornie spokojnym Bluebell. Ostatni odcinek 1. sezonu "Hart of Dixie" to zmagania z pogodą, przygotowania do długo wyczekiwanego ślubu oraz solidne wyeksponowanie bardzo istotnego trójkąta miłosnego.
Na początku był ślub. No dobrze – nie ślub, a jedynie proroczy sen, w którym widzimy nieco stremowanego George'a (Scott Porter) na chwilę przed zawarciem związku małżeńskiego z Lemon (Jaime King), Zoe (Rachel Bilson)… i Lavonem (Cress Williams). Na szczęście, wspomniany George bardzo szybko się obudził, a widzom oszczędzono dalszego obserwowania dziwnego uśmiechu Lavona, ubranego zresztą w koszmarny, biały garnitur.
Pobudka oznaczała jednak początek tego właściwego "wielkiego dnia", wobec którego każdy miał swoje oczekiwania – w końcu o ślubie George'a i Lemon plotkowano nawet w pobliskim Mobile. Jak to jednak bywa z wydarzeniami z założenia idealnymi, wszystko powoli zaczęło iść nie tak. Od rzeczy drobnych, przez zalane suknie ślubne i drobne przekomarzanki dotyczące pieniędzy, aż po wielką burzę i ogromny wysiłek prawie wszystkich bohaterów, by ów ślub się odbył. Zależało na tym przede wszystkim dziwnie zdeterminowanemu George'owi.
Oczywiście nie wszyscy brali udział w tej desperackiej próbie ratowania zagrożonej ceremonii. Zoe, by nie przeszkodzić w wielkim święcie, została wysłana przez Lavona do Mobile. Jej dzień z dala od Bluebell, zamiast na porządnych zakupach, skończył się jednak na spędzeniu kilku godzin w towarzystwie Wade'a (Wilson Bethel) i odrobinie zmagań z kózkami oraz drutami kolczastymi.
Finalnie ślub się nie odbył, a decyzję nie tylko o przełożeniu uroczystości ale i o jej odwołaniu podjął sam George. Dobrze zrealizowaną scenę zerwania Lemon podsumowała całkiem solidnym prawym prostym, a niedoszły pan młody chwilę później znalazł się na werandzie Zoe, oczywiście w najgorszym możliwym momencie – w końcu pani doktor wieczór ten spędzała z Wade'em.
W sumie: nic niezwykłego czy zaskakującego. Długo oczekiwany i wręcz wymuszany przez wszystkich ślub nie doszedł do skutku, a zmiana w relacjach Wade'a i Zoe była wręcz koniecznością – w ostatnich latach the CW bardzo ceni sobie trójkąty i wielokąty. Nawet burza psująca wielkie święto nie jest niczym nowym, a kojarzy się mocno z finałowym epizodem "Gilmore Girls" (7×24 – "Bon Voyage").
Z drugiej strony, pomimo że scenariusz "The Big Day" nie należy do najbardziej powalających przykładów twórczej kreatywności, nie da się ukryć, że był to bardzo satysfakcjonujący finał. Przewijający się przez cały sezon wątek ślubu doczekał się dobrze zaplanowanego końca. Miło, że tak wiele wysiłku włożono w uroczystość, która finalnie nie doszła do skutku, a w gorączkowych przygotowaniach uczestniczyli wszyscy mieszkańcy. Zwyczajnie cieszy, gdy wiszący nad całym serialem wątek rozwiązywany jest bez sztucznego pośpiechu.
Bardzo dużo czasu poświęcono Zoe oraz Wade'owi, co oczywiście musiało zakończyć się sceną, o jakiej marzyła cześć widzów. Dobrze, że nie zrezygnowano z humoru w ich relacjach, a drobnostki, jak podryw na ekspres do kawy oraz złośliwostki, np. wspaniałe "Well, that is ridiculous" po nieszczególnym monologu Wade'a, świetnie wpasowały się w charaktery tych postaci. I na szczęście dla części widzów, preferującej prawnika nad barmana, wciąż zostawiono możliwość, aby Wade i Zoe wrócili do wzajemnego przekomarzania się albo wręcz przenieśli wyzłośliwianie się na zupełnie nowy poziom.
Jednak telewizyjny los następnego sezonu "Hart of Dixie" zależeć będzie od tego, co scenarzyści postanowią zrobić z Lemon. Jej świat oparty na dążeniu do wyśnionego ideału właśnie się rozpadł, a dotychczasowy sposób radzenia sobie z przeciwnościami i emocjami nie tylko nie zdał egzaminu, ale i przyczynił się do ślubnego fiaska. Panna Breeland zwyczajnie nie może już udawać, że wszystko się ułoży, a jej najbliżsi będą potulnie żyć w jej wymarzonym i bezpiecznym świecie.
Oby tylko niezmienny pozostał rytm życia w Bluebell. Mam nadzieję, że finałowe zawirowania nie spowodują nagminnego piętrzenia przed bohaterami licznych przeszkód i trudności. Takim produkcjom jak "Hart of Dixie" nie służą zmiany tempa, czego świetnym przykładem jest chociażby koszmarnie karykaturalny 2. sezon "Life Unexpected".
Przecież o to chodzi, by, ku radości widzów, życie w cudownej mieścinie płynęło dalej – opowiadane nieśpiesznie i z odrobiną humoru. Niech więc słońce świeci, aligatory dalej udają domowe zwierzątka, a erbetki strzelają iskrami za każdym razem, gdy ktoś postanowi zaparzyć kawę.