10 świetnych seriali, które nie dostały żadnej Emmy. Wśród nich "The Wire", "Hannibal" i inne kultowe tytuły
Marta Wawrzyn
23 września 2020, 19:02
Fot. HBO/NBC/FX
"Schitt's Creek" w tym roku zostało obsypane nagrodami Emmy, ale z pustymi rękoma odeszła ekipa "Dobrego Miejsca". I nie są jedyni, bo wiele świetnych seriali nie dostało żadnej Emmy.
"Schitt's Creek" w tym roku zostało obsypane nagrodami Emmy, ale z pustymi rękoma odeszła ekipa "Dobrego Miejsca". I nie są jedyni, bo wiele świetnych seriali nie dostało żadnej Emmy.
Dobre Miejsce
Wyliczankę zaczniemy właśnie od końca, czyli od "Dobrego Miejsca". Najbardziej urocza komedia świata o życiu pozagrobowym opuściła swoją ostatnią galę rozdania Emmy z pustymi rękoma, tym samym dołączając do znakomitego grona seriali, które Akademia Telewizyjna ignorowała. No, może "ignorowała" to za mocne słowo, bo "Dobre Miejsce" na przestrzeni czterech sezonów otrzymało łącznie 14 nominacji, w tym dla najlepszego serialu komediowego i dla Teda Dansona jako najlepszego aktora w komedii. Ale nawet tak legendarny aktor nie był w stanie wygrać, zwłaszcza w tym roku, kiedy Akademia rzuciła się naprawiać krzywdy wyrządzane przez sześć sezonów kanadyjskiemu sitcomowi "Schitt's Creek".
Dlaczego warto obejrzeć "Dobre Miejsce"? Bo to dużo, dużo więcej niż tylko sympatyczna komedyjka, w której grupka lekko ekscentrycznych bohaterów spotyka się w niebie. Serial Michaela Schura (twórcy "Parks and Recreation" i "Brooklyn 9-9") od początku wodzi widza za nos, proponując kolejne absurdalne zdarzenia i zwroty akcji, których czasem nie sposób przewidzieć. Kto tu jest kim? Czy aby na pewno oglądamy to, co myślimy, że oglądamy? Czy to normalne, że coraz bardziej przywiązujemy się do grupki bohaterów, którzy wyraźnie nie są idealni?
"Dobre Miejsce" kpi z naszych przyzwyczajeń, jako pożeraczy łatwych, lekkich i przyjemnych sitcomów, w przeuroczym opakowaniu proponując nam współczesny traktat filozoficzny i sympatyczną, ale daleką od banału opowieść o potędze przyjaźni. Na przestrzeni czterech sezonów nie da się nie zżyć z bohaterami i nie przestać podziwiać inwencji twórców, którzy znaleźli nawet sposób na obejście zakazu przeklinania w telewizji publicznej (słowo na F to tutaj po prostu "fork").
Znakomita obsada też robi swoje: o ile Kristen Bell i Ted Danson byli dobrze znani na długo przed premierą serialu, kariery Williama Jacksona Harpera, Jameeli Jamil, D'Arcy Carden i Manny'ego Jacinto zaczęły się właśnie od "Dobrego Miejsca". I nie bez powodu. Ta ekipa od początku świetnie ze sobą współgra, ma chemię i dosłownie niesie ten cudowny, uroczy, surrealistyczny serial o tym, czy istnieje życie po życiu i dlaczego powinniśmy starać się być choć trochę lepsi dla świata.
Dobre Miejsce jest dostępne na Netfliksie
The Wire
https://www.youtube.com/watch?v=9qK-VGjMr8g&feature=emb_title
"The Wire" to prawdopodobnie najmocniejszy dowód na to, jak bardzo myli się szacowna Akademia Telewizyjna. Uwielbiany przez krytyków i stosunkowo nieliczną, ale za to niesamowicie w niego wkręconą publiczność serial na przestrzeni pięciu sezonów otrzymał zaledwie dwie nominacje do Emmy, oba za scenariusze. Żeby było zabawniej, ani razu nie udało się wygrać. Tak, mowa o tym samym "The Wire", serialu stawianym na równi (a przez wielu widzów wręcz wyżej) z "Rodziną Soprano" i mającym ocenę 9,3 na IMDb. Serialu najbardziej kultowym z kultowych, uważanym za wzór i przykład czegoś, co trzeba obejrzeć koniecznie.
A czemu trzeba koniecznie obejrzeć "The Wire"? Bo to po prostu świetna rzecz. Cała historia zaczyna się znajomo, to znaczy pojawiają się policjanci, prokuratorzy i kryminaliści, by na przestrzeni kilku odcinków zamienić się w coś, czego wcześniej w telewizji nie było — realistyczną, barwną i brutalną opowieść o robotniczym mieście Baltimore słynącym z wysokiej przestępczości. W iście Dickensowską panoramę społeczną, gdzie motywem przewodnim jest przypominające bicie głową w mur zderzenie jednostki z instytucją czy szerzej systemem.
Serialowe Baltimore to miejsce, gdzie rządzą układy i układziki, nieważne, czy patrzymy akurat na polityczną wierchuszkę, czy na policjantów zmagających się z brakiem podstawowego sprzętu, czy na nastoletnich chłopaków pracujących "na rogu" dla lokalnych gangsterów. Poszczególne sezony pokazują miejskie życie z nieco innej perspektywy; kolejno są to: handel narkotykami, port i związki zawodowe, miejska polityka i biurokracja, system szkolnictwa i na koniec media.
Choć momentami możemy odnosić wrażenie, że oglądamy dokument, "The Wire" potrafi łączyć ciężką, mocną tematykę z lekkością stylu. W serialu nie brakuje humoru, świetnych dialogów, ale też momentów, kiedy będziecie wstrzymywać oddech albo powstrzymywać łzy. Choć poszczególni bohaterowie wydają się tutaj mniej ważni od całej historii, nie brakuje takich, którzy wyróżniają się i zapadają w pamięć, jak Omar Little, Stringer Bell czy duet McNulty i Bunk. Wyróżnia się też twórca serialu David Simon, były dziennikarz, który po sukcesie "The Wire" wyspecjalizował się w tworzeniu świetnych seriali dla HBO.
The Wire jest dostępne w serwisie HBO GO
Jane the Virgin
Łatwo zapomnieć, że "Jane the Virgin" to serial nie do końca doceniany, bo były i świetne recenzje krytyków co sezon, i Złoty Glob dla Giny Rodriguez. Ale Akademia Telewizyjna nie dołączyła do chóru zachwyconych, dając produkcji CW tylko dwie nominacje: obie dla Anthony'ego Mendeza w kategorii Najlepszy narrator. I choć mowa o narratorze rzeczywiście najlepszym, Mendez ani razu nie wygrał.
Czemu serial warto obejrzeć, zwłaszcza teraz, w koszmarnych czasach pandemii? Bo to prawdziwy promyk słońca w paskudny dzień i zarazem produkcja, która jest czymś więcej – dużo, dużo, duuużo więcej – niż sugerowałby opis. Ten głosi bowiem, że to historia 23-letniej dziewicy, która przypadkiem zostaje zapłodniona podczas wizyty u ginekologa i postanawia zatrzymać dziecko. Jak z tego absurdu stworzyć jedną z najlepszych i najinteligentniejszych komedii ostatnich lat? Showrunnerka Jennie Snyder Urman i jej ekipa znaleźli przepis.
Historia Jane Villanuevy jest telenowelą, z trójkątem miłosnym i twistem dosłownie w każdym odcinku, ale jest też kpiną z telenowel. To serial, który bierze to wszystko w nawias i raz po raz puszcza oczko do widzów, zapraszając nas do swojego sympatycznego świata. Jane, tytułowa ciężarna dziewica, ma świetną mamę i babcię, umawia się na zmianę z milutkim policjantem i gorącym właścicielem hotelu i dosłownie trafia do świata telenowel, kiedy jej tata okazuje się latynoską gwiazdą.
Fenomenalni są aktorzy, dzięki którym to kolorowe szaleństwo idealnie łączy emocje z humorem. Złoty Glob dla Giny Rodriguez jest jak najbardziej zasłużony, skarbem jest też Jaime Camil jako cudownie bufonowaty gwiazdor Rogelio de la Vega, oraz Yael Grobglas w roli Petry Solano, "złej blondyny", z sezonu na sezon nabierającej kolejnych warstw. I oczywiście wspomniany narrator.
Jest w tej historii absurd, jest ciepło, słońce i mnóstwo zabawy, ale nie brakuje też komentarza społecznego i problemów do bólu prawdziwych. "Jane the Virgin" to produkt czasów, kiedy telewizyjne komedie stały się mądrzejsze i bardziej innowacyjne od dramatów. To też czysta przyjemność, tylko czasami wstydliwa.
Jane the Virgin jest dostępna na Netfliksie
Pozostawieni
Damon Lindelof ze zdziwieniem i wzruszeniem odbierał w niedzielny wieczór kolejne nagrody Emmy dla "Watchmen" i trudno mu się dziwić. Jego poprzedni serial, mimo że był uwielbiany przez krytykę i widzów oraz uważany za jedną z najbardziej innowacyjnych dramatów telewizyjnych w historii, nie znajdował uznania w tym gronie. "Pozostawieni" otrzymali w ciągu trzech sezonów jedną nominację, dla Ann Dowd za gościnny występ. Niedocenieni pozostali Justin Theroux, Carrie Coon czy Christopher Eccleston, o twórcach nie wspominając.
Doceńmy więc "Pozostawionych" my, bo ze wszech miar na to zasługują. Serial, którego 1. sezon jest adaptacją książki Toma Perrotty pod tym samym tytułem, to opowieść w sam raz na nasze trudne czasy. Historia o sprawach ciężkich, niewyjaśnionych, niełatwych do przełknięcia. Wszystko zaczyna się od zniknięcia dwóch procent ludzkości w pewien październikowy dzień — 140 mln ludzi tak po prostu rozpływa się w powietrzu, nie pozostawiając śladu po sobie.
Nic więc dziwnego, że cały świat — oglądany z perspektywy mieszkańców małego miasteczka na amerykańskim Wschodnim Wybrzeżu — dosłownie wariuje. Zaczyna się masowe poszukiwanie odpowiedzi, ludzie zwracają się do Boga albo go przeklinają. Powstają sekty i organizacje oferujące różne rodzaje eskapizmu czy też protestu. A w środku tego wszystkiego znajduje się Kevin Garvey Jr. (Theroux), szef lokalnej policji; Nora Durst (Coon), kobieta, która tego koszmarnego dnia straciła całą rodzinę; a także jej brat, pastor Matt Jamison (Eccleston) i jeszcze kilka osób.
Choć to wszystko brzmi jak materiał na wypakowany zwrotami akcji thriller lub/i drugie "Lost", "Pozostawieni" idą zupełnie inną drogą, nie szukając odpowiedzi tam, gdzie ich być nie może, i stawiając na opowieść o niepojętej stracie, traumie, która nigdy się nie kończy, sposobach radzenia sobie z żałobą. Opowieść czasami ciężką i mroczną (zwłaszcza w 1. sezonie), ale częściej zadziwiającą pomysłowością, tym, jak twórcy łączą różne gatunki, do elementów nadprzyrodzonych dodając romans, tonę emocji i zwykłe ludzkie sprawy. Jest w tym serialu dużo rzeczy dziwnych, jest cała tona wzruszeń i ogromna dawka inwencji. Warto obejrzeć.
Pozostawieni są dostępni w serwisie HBO GO
Parks and Recreation
"Dobre Miejsce" nie jest pierwszym sitcomem Michaela Schura, prawdziwego króla amerykańskiej komedii telewizyjnej, który przegrał, co było do przegrania na wszystkich galach Emmy. Dokładnie ten sam los spotkał wcześniej "Parks and Recreation", produkcję nie bez powodu uchodzącą za kultową. 16 nominacji, w tym sześć dla Amy Poehler i zero dla Nicka Offermana — i żadnej wygranej. A wszystko to na przestrzeni aż siedmiu lat i siedmiu sezonów.
Trudno powiedzieć, jaki problem ma Akademia Telewizyjna z serialami Schura (wyjątkiem jest "Brooklyn 9-9", ale też trudno tu mówić o wielkiej miłości), ale na pewno "Parks and Recreation" to najwyższa półka, jeśli chodzi o telewizyjne komedie. Akcja serialu dzieje w fikcyjnym miasteczku Pawnee w stanie Indiana, gdzie urzęduje grupka pracowników wydziału odpowiedzialnego za tytułowe parki i rekreację. Ewentualnie, jak wolicie — największych oryginałów, jakich telewizja znała.
Szefowa wydziału, Leslie Knope (Poehler), to niewzruszona optymistka, która do przesady wierzy w pracę dla misji. Ron Swanson (Offerman), właściciel najlepszych wąsów, jakie telewizja widziała, nienawidzi rządu i wszystkiego, co rządowe, traktując pracę w instytucji rządowej jako okazję do sabotowania jej działań (a to tylko jedno z wielu jego dziwactw). W znakomitej ekipie są też Aziz Ansari, Rashida Jones, Retta, Audrey Plaza i Chris Pratt, na kilka lat przed "Strażnikami Galaktyki".
Choć jest tu trochę polityki, "Parks and Recreation" nie jest serialem stricte politycznym. To raczej sitcomowa historia o bardzo nietypowej grupce znajomych, których wyróżnia takie a nie inne miejsce pracy. Jest tu miejsce na codzienne smutki i radości, świetne historie o przyjaźniach i miłościach oraz bardzo, bardzo dużo śmiechu. W trochę innych klimatach, niż sitcomy nas przyzwyczaiły.
Parks and Recreation jest dostępne na Prime Video
Halt and Catch Fire
"Halt and Catch Fire" to kolejny serial, który przetrwał aż cztery sezony dzięki zachwytom krytyków i garstce wiernej publiczności. Członków Akademii Telewizyjnej w gronie zachwyconych nie było, więc produkcja AMC otrzymała jedną, jedyną nominację: za czołówkę. A tymczasem miała w obsadzie Lee Pace'a, Scoota McNairy'ego, Mackenzie Davis, Kerry Bishé i Toby'ego Hussa, a i scenarzyści, reżyserzy czy kostiumografowie zasługiwali na niejedną nagrodę.
"Halt and Catch Fire" zostało wyprodukowane przez tę samą stację, co "Mad Men", i to widać, zwłaszcza w 1. sezonie, łączącym osobiste dramaty czwórki głównych bohaterów z ich zmaganiami w pracy, a wszystko to w niesamowicie stylowej oprawie. Bohater Lee Pace'a był nawet kreowany na tutejszego Dona Drapera, przystojnego i tajemniczego antybohatera w perfekcyjnym garniturze. W kolejnych seriach to się zmienia, w miarę jak fabuła coraz bardziej skupia się na kobietach i ich mniej typowych historiach, a cały serial nabiera własnego klimatu.
Co takiego wyróżnia "Halt and Catch Fire" w morzu pięknie wyglądających produkcji kostiumowych? Przede wszystkim tematyka: to opowieść o rozwoju nowych technologii w latach 80. i 90. Od ludzi, którzy składają własne komputery w garażach, do początków internetu i Doliny Krzemowej, jaką dziś znamy — ten serial jest jak prolog naszej rzeczywistości. Historia o tym, jak powstawał świat, który dla nas jest codziennością – internetu, laptopów, aplikacji, które potrafią wszystko.
Ale to nie jest serial dla geeków, to uniwersalna opowieść o poszukiwaniu więzi międzyludzkiej, o tym, jak technologie zbliżają i oddalają nas od siebie. Serial przepięknie zrobiony, świetnie napisany i rewelacyjnie zagrany. Ale zbyt niszowy, żeby mógł marzyć o takich zaszczytach jak nagrody Emmy.
Rectify
"Rectify" to kolejny serial zbyt niszowy jak na gusta członków Akademii Telewizyjnej. Oparta na różnego rodzaju subtelnościach i ulotnościach historia człowieka, który wyszedł z celi śmierci, po tym jak został niesłusznie skazany i spędził za kratkami 19 lat, nie dostała ani jednej nominacji. Ale i bez tego przetrwała cztery sezony, z których każdy miał świetne recenzje.
I słusznie, bo to jeden z najbardziej niezwykłych seriali ostatniej dekady; cudowna podróż emocjonalna, która zaczęła się od poznawania świata na nowo przez naszego bohatera, Daniela (Aden Young), i prowadziła krętymi ścieżkami ku próbom poukładania sobie życia. To nie jest serial, jaki sobie wyobrażacie, kiedy słyszycie: historia o gościu, który siedział prawie dwie dekady za kratkami, czekając na karę śmierci za morderstwo. Jest tu czas na zachwycanie się drzewami, tarzanie w pierzu i analizowanie technologicznej przepaści, jaka dzieli Daniela od współczesności.
Opowieść magiczna, hipnotyzująca, skupiająca się na intymnych zakątkach duszy głównego bohatera, ale też na całkiem przyziemnych problemach, jak np. relacjach rodzinnych czy pytaniu, jak ktoś taki — ktoś, kto ma prawie 40 lat i nie spędził ani jednego dnia jak dorosły człowiek — ma zacząć na siebie zarabiać, jak mogą wyglądać jego relacje miłosne i przyjacielskie. To bardzo dogłębna analiza tego, co z człowiekiem robi bezlitosny system, tyle że w oprawie bliskiej filmowi indie.
Opowiadając niespiesznie swoją niezwykłą historię, "Rectify" wspaniale wygląda i brzmi, często błądząc i balansując na granicy rzeczywistości, jak w surrealistycznym transie. I ma fenomenalną obsadę: Abigail Spencer występuje jako siostra Daniela, Clayne Crawford jako jego przyrodni brat, a J. Smith-Cameron jako jego matka.
Legion
Kiedy "Legion" debiutował w 2017 roku, takich seriali superbohaterskich jeszcze nie było. Noah Hawley, wcześniej twórca serialowego "Fargo", znów przemienił znaną markę w coś własnego, niezwykłego, zadziwiającego. Krytycy byli zachwyceni, masowa publiczność, jak często w takich przypadkach bywa, szybko się wykruszyła, ale wydawało się, że na pocieszenie przyjdą prestiżowe nagrody, jeśli nie dla najlepszego i za aktorstwo, to przynajmniej w kategoriach technicznych. Niestety, za swoje trzy sezony "Legion" otrzymał okrągłe zero nominacji do Emmy.
Dlaczego warto go obejrzeć? Bo ten serial to istna uczta audiowizualna, skrywająca w sobie pokręconą historię superbohatera, a może schizofrenika Davida Hallera (Dan Stevens). Potężnego mutanta, syna Profesora X, człowieka, który spędził młodość w szpitalu psychiatrycznym i nie bardzo wie, co to takiego normalne życie. "Legion" jest utrzymany w duchu historii o X-Menach, szybko budując ekipę podobnych dziwolągów, którzy będą wspierać się nawzajem. To przy okazji też rewelacyjna obsada z Jean Smart, Aubrey Plazą i Rachel Keller na czele.
Do znajomych elementów Hawley dodał jednak tyle od siebie, że momentami trudno w "Legionie" rozpoznać historię z komiksu Marvela. Są tu tańce i śpiewy, jest czarno-biały odcinek w stylu filmu niemego, są typowo komiksowe bijatyki i strzelaniny. Jest najsłodszy romans świata, przemieniający się z czasem w coś bardziej mrocznego i skomplikowanego. Jest tona surrealizmu, są teledyskowe odloty i zabawa popkulturą i sztuką, z naciskiem na przepyszne inspiracje latami 60.
A w środku tego wszystkiego znajduje się jeden z najbardziej skomplikowanych antybohaterów w historii telewizji oraz kilka innych postaci, które tak po prostu da się polubić. No chyba że jest się członkiem Akademii Telewizyjnej.
Legion jest dostępny w serwisie HBO GO
Hannibal
Miks elegancji i krwawego horroru jakimś cudem przetrwał trzy sezony na antenie telewizji NBC. Ale nie został obsypany nagrodami, na co stacja liczyła, zamawiając tak odstający od normy, przynajmniej jeśli chodzi o telewizję ogólnodostępną, serial. "Hannibal" w ciągu trzech lat otrzymał tylko jedną nominację do Emmy, za efekty specjalne. Mads Mikkelsen i Hugh Dancy, odtwórcy ról Hannibala Lectera i Willa Grahama, w ogóle nie zostali dostrzeżeni przez Akademię Telewizyjną.
A powinni byli, zwłaszcza że lata 2013-2015, kiedy serial był emitowany, to jeszcze nie czasy streamingowego przesytu serialowego. "Hannibal" niewątpliwie wyróżniał się wśród produkcji NBC, ale też wypadał bardzo dobrze w porównaniu z serialami telewizji kablowej, oferując unikalny styl wizualny stworzony przez Bryana Fullera, iście oscarowe występy aktorskie (oprócz wymienionej dwójki w obsadzie byli m.in. Laurence Fishburne i Gillian Anderson) i zabójczo mocną historię.
Sam twórca serialu przyznał jednak, że "Hannibal" od początku był problematyczny. NBC chciało stworzyć produkt mainstreamowy i "amerykański", koniecznie ze znanym aktorem (szefowie stacji sugerowali, że mógłby to być John Cusack albo Hugh Grant), a Fuller uparł się, żeby zatrudnić Mikkelsena, bo patrząc na niego, łatwo uwierzyć, że jest Hannibalem. Pokręconym elegantem, który prowadzi długie dyskusje filozoficzne przy winie i kolacji z dodatkiem ludzkiego mięsa.
Fani w Mikkelsena uwierzyli z miejsca, podobnie jak krytycy telewizyjni, ale "Hannibal" nigdy nie zdobył takiego uznania, na jakie zasługiwał. Nie dostał też zamówienia na 4. sezon, mimo że zasługiwał. Ale co jakiś czas pojawiają się sugestie ze strony twórcy, że ostatni rozdział jeszcze może być przed nami.
Synowie Anarchii
"Synowie Anarchii" to dziś również serial kultowy, ale w czasie emisji (lata 2008-2014) nie byli oni szczególnie uwielbiani przez Akademię Telewizyjną. Na przestrzeni siedmiu sezonów chłopakom udało się zdobyć tylko pięć nominacji do Emmy. Wszystkie w kategoriach technicznych, żadnej nie udało się wygrać. Katey Sagal otrzymała Złoty Glob za rolę Gemmy, ale na tym zaszczyty się skończyły.
Co znów dziwi, bo mówimy o kolejnym bardzo popularnym tytule sprzed czasów, kiedy seriale zaczęto liczyć w tysiącach. Ekipa z klubu motocyklowego SAMCRO była naprawdę silna (oprócz wyżej wspomnianej Sagal: Charlie Hunnam, Tommy Flanagan, Maggie Siff, Ron Perlman, Jimmy Smits, Drea de Matteo), a jednak nie posypał się na nich deszcz nagród. Podobnie jak na twórcę serialu Kurta Suttera, jednego z najbardziej charakterystycznych scenarzystów telewizyjnych.
A szkoda, bo wszyscy oni stworzyli absolutnie niezwykły miks akcji, brutalnej przemocy, amerykańskiego snu w mniej typowym wydaniu i szekspirowskich motywów, które powracały tak często, że z czasem serial zaczęto nazywać "Hamletem na harleyach". A zanim Claire Underwood została okrzyknięta telewizyjną Lady Makbet, była nią właśnie Gemma z "Synów Anarchii".
To wszystko, jak również fakt, że stworzono kawał mięsistej historii, do której bohaterów łatwo było się przywiązać, z wszystkimi ich wadami i zaletami, pozostało niedocenione przez różne prestiżowe gremia. "Synowie Anarchii" przeszli do historii jako kolejny wielki serial, który nie dostał ani jednej Emmy.