"Fargo", czyli pokręcona historia o Ameryce – recenzja pierwszych odcinków 4. sezonu
Mateusz Piesowicz
29 września 2020, 11:03
"Fargo" (Fot. FX)
Długo trzeba było czekać, ale wreszcie jest. Czy nowa odsłona serialowej antologii wynagrodzi naszą cierpliwość i dorówna poprzednikom? Oceniamy pierwsze odcinki z małymi spoilerami.
Długo trzeba było czekać, ale wreszcie jest. Czy nowa odsłona serialowej antologii wynagrodzi naszą cierpliwość i dorówna poprzednikom? Oceniamy pierwsze odcinki z małymi spoilerami.
1950 rok. To właśnie wtedy w Kansas City w Missouri miała miejsce wielka bitwa o duszę Ameryki. Nigdy o niej nie słyszeliście? No tak, bo to nie tego rodzaju bitwa, o jakich pisze się w podręcznikach do historii. Ale spokojnie, na szczęście 16-letnia Ethelrida Pearl Smutney wszystko zapisała w swoim raporcie, a Noah Hawley był tak miły, że przeniósł to na ekran w kolejnej "prawdziwej historii". Usiądźcie więc, drodzy widzowie, wygodnie i dajcie się porwać opowieści.
Fargo – o czym jest 4. sezon serialowej antologii?
A ta, jak zawsze w przypadku "Fargo", musi być oczywiście zdrowo pokręcona. Tym razem nawet do tego stopnia, że ponad dwadzieścia minut zajmuje nam samo dotarcie do czołówki, bo wcześniej musimy poznać kilkadziesiąt lat przestępczej historii Kansas City. Bez niej jednak ani rusz, co nasza narratorka, Ethelrida (E'Myri Crutchfield), podkreśla kilka razy. Historia jest ważna, z historii można się wiele nauczyć, historię tworzymy tu i teraz. Co jednak najistotniejsze, historię piszą zwycięzcy.
Zwłaszcza historię USA, czyli kraju imigrantów, w którym sami imigranci ciągle muszą walczyć o prawo do bycia równym. Tylko równym komu? Kto o tym decyduje? A przede wszystkim: jak właściwie zostać pełnoprawnym Amerykaninem? "Fargo" otwarcie stawia tego rodzaju pytania, wpisując się idealnie w popularny nurt poszukiwań amerykańskiej tożsamości, a jednocześnie punktując jego absurdy. Rzecz jasna we własnym, niepowtarzalnym stylu.
Ujmując sprawy w największym skrócie, mamy tu do czynienia z historią wojny pomiędzy dwiema przestępczymi rodzinami. Z jednej strony są Włosi pod przywództwem Donatella Faddy (Tommaso Ragno) i jego synów – ambitnego Josta (Jason Schwartzman) oraz wybuchowego Gaetana (Salvatore Esposito). Z drugiej natomiast Afroamerykanie pod wodzą Loya Cannona (Chris Rock) – gangstera z rodzaju tych wyjątkowo przedsiębiorczych, którego zapędy są jednak torpedowane przez rasowe nierówności.
Rzecz w tym, że Cannon i jego ludzie nie są bynajmniej jedynymi pokrzywdzonymi, bo w podobnym tonie mogą się wypowiadać również jego przeciwnicy, a także stanowiący wcześniej największą siłę półświatka Irlandczycy i jeszcze wcześniej Żydzi. W takiej sytuacji całkiem słusznym założeniem wydaje się zawarcie pokoju. Skoro wszyscy są przeciwko nam, to przynajmniej nie zwalczajmy się wzajemnie. Brzmi rozsądnie, a gdy jeszcze ustną umowę przyklepie się śliną, krwią i wymianą najmłodszych synów, to już w ogóle wszystko gra. Prawda?
Fargo sezon 4, czyli barwna wojna gangów
No nie do końca, ale tego należało się spodziewać. Wszak historia uczy, że pokój nie trwa długo. Co prawda wyciągając wnioski z przeszłości, trudno przewidzieć wyjątkowo niefortunne użycie dziecięcych zabawek i pielęgniarkę ze specyficznym podejściem do zawodu, ale ogólnie skutek jest ten sam. Jedna wielka zawierucha, w którą z czasem wplątują się coraz to nowe osoby.
Jak choćby Ethelrida, córka zadłużonych u mafii właścicieli zakładu pogrzebowego, której rola w tej skomplikowanej układance została dopiero zarysowana. To samo można jednak powiedzieć o tłumie innych postaci, z których co jedna to barwniejsza. Wymieńmy na przykład zaskakującą na każdym kroku Oraettę Mayflower (Jessie Buckley), osieroconego w poprzednich gangsterskich porachunkach Rabbiego Milligana (Ben Whishaw) czy parę uciekinierek z więzienia: Zelmare Roulette (Karen Aldridge) i Swanee Capp (Kelsey Asbille). Jest też Doctor Senator (Glynn Turman), który nie jest ani doktorem, ani senatorem. Wiecie, "Fargo".
Choć brzmi to wszystko jak sen szalonego scenarzysty, jak na razie Hawley (osobiście reżyserujący dwa premierowe odcinki) wydaje się nad wszystkim panować, zgrabnie i w miarę spokojnie prowadząc opowieść, nawet pomimo tego, że trudno powiedzieć, by ta zmierzała w jakimś konkretnym kierunku. Wiadomo, że starcie dwóch gangów jest nieuniknione, na pewno nie zabraknie przy tym przypadkowych ofiar (ofiar tak ogólnie to już nie brakuje), a pojawiający się póki co tylko na moment Timothy Olyphant bez wątpienia odegra w tym wszystkim istotną rolę. Tyle konkretów, co oczywiście zupełnie nie przeszkadza w czerpaniu czystej frajdy z oglądania.
Fargo to jak zawsze bardzo stylowa przyjemność
Tę "Fargo" gwarantuje bowiem od samego początku, czy to fundując nam krwawą przejażdżkę po przestępczych dziejach Kansas City, czy konfrontując z różnymi obliczami rasistowskiej Ameryki lat 50., czy zabierając na poważne gangsterskie dyskusje toczone przy huśtawkach. Mnogość wykorzystanych tylko w dwóch pierwszych godzinach pomysłów jest wręcz oszałamiająca (są też np. nawiązania do twórczości Coenów i obowiązkowa krew na śniegu), a jednak całość jakimś cudem nie rozpada się w szwach, każąc ze spokojem czekać, aż zostanie wyznaczony właściwy cel. Nie, wcale nie mam pewności, że do tego w ogóle dojdzie, ale i tak sądzę, że czeka nas przednia zabawa.
Czy tak znakomita, jak w dwóch pierwszych sezonach? Z tym bym raczej nie ryzykował, pamiętając, że przed wydłużoną z powodu pandemii przerwą wcale tak różowo nie było. Oglądając "Welcome to the Alternate Economy" i "The Land of Talking and Killing", odniosłem jednak wrażenie, że Hawley wyciągnął wnioski z nie do końca udanej próby sprzed trzech lat. Fabułę wciąż opowiada ambitną i robi to w absolutnie wyjątkowym stylu, ale jednocześnie jego podejście jest jakby nieco bardziej schematyczne i przyjazne dla widza, co dobrze wróży na resztę sezonu.
Co dokładnie nam on przyniesie, przewidzieć jednak absolutnie nie sposób, bo i jak? Skoro "Fargo" potrafi kilkakrotnie zaskoczyć, a nawet zbudować i rozładować napięcie w ramach zaledwie jednej sekwencji (pamiętajcie, że postoje na przejściach dla pieszych bywają zdradzieckie), to przecież w dłuższej perspektywie twórcy wydają się naprawdę zdolni do wszystkiego. Szczególnie mając do dyspozycji tak szeroką gamę postaci, co do których mam wręcz obawy, czy wszyscy dostaną dla siebie odpowiednią ilość czasu.
A ten na pewno by się przydał, nie tylko ze względu na to, że praktycznie każdy z bohaterów wydaje się wart poznania, ale również z potrzeby zaangażowania się w ich historie wykraczającego poza czystą ciekawość. Największy potencjał ku temu przejawia jak na razie Ethelrida, dziewczyna wyjątkowo inteligentna i świadoma jak na 16-latkę, choć nieodmawiająca też ojcowskiej bajki na dobranoc, co wygląda na idealne połączenie, by zostać najbardziej ludzką postacią w tej przedziwnej ekipie.
Nie posądzałbym o to z kolei panny Mayflower, mimo że jeśli chodzi o błyskawiczne zapadanie w pamięć to bez wątpienia numer jeden początków sezonu, także dzięki świetnej kreacji mającej ostatnio bardzo dobrą passę (od "Czarnobyla" do netfliksowego filmu "Może pora z tym skończyć") Jessie Buckley. Nie wiem natomiast do końca, co sądzić o nietypowym castingu Chrisa Rocka, którego Loy na pewno nie wpisuje się w stu procentach w gangsterski stereotyp, ale to jeszcze za mało, bym go kupił.
To jednak problem do rozwiązania w kolejnych odcinkach, które, czy patrzeć na nie przez pryzmat samej fabuły, czy pojedynczych postaci, czy bardziej ogólnych motywów, zapowiadają się intrygująco. Ciekawią mnie zwłaszcza te ostatnie, bo choć na brak inspirujących głosów w kwestii niedawnej historii USA w telewizji narzekać nie można, "Fargo" zdecydowanie ma potencjał, by wyróżnić się nawet na tak oryginalnym tle. W końcu cóż może lepiej posłużyć za platformę do sportretowania społeczeństwa równie skomplikowanego, co amerykańskie, jeśli nie serial, w którym przypadek, absurd i dalecy od ideałów bohaterowie odgrywają kluczowe role?