"Emily w Paryżu" to słodka bajeczka, jakiej teraz potrzebujemy — recenzja serialu Netfliksa z Lily Collins
Marta Wawrzyn
4 października 2020, 18:03
"Emily w Paryżu" (Fot. Netflix)
Pocztówkowe widoki, rewia mody w jaskrawych kolorach i pełna optymizmu amerykańska dziewczyna u progu życiowej przygody. Oto "Emily w Paryżu", nasza nowa grzeszna przyjemność.
Pocztówkowe widoki, rewia mody w jaskrawych kolorach i pełna optymizmu amerykańska dziewczyna u progu życiowej przygody. Oto "Emily w Paryżu", nasza nowa grzeszna przyjemność.
Dwadzieścia lat temu oglądaliśmy, jak w niebotycznych szpilkach podbija miasto Carrie Bradshaw i jej koleżanki, teraz przyszedł czas na Emily Cooper. Dziewczynę, której historia telewizji raczej nie będzie pamiętać za dwadzieścia lat, ale która ma taką zaletę, że niezwykle dobrze spędza się z nią czas tu i teraz. W pandemicznym roku 2020, kiedy to Paryżem nie mogą się za bardzo cieszyć nawet paryżanie.
Emily w Paryżu od twórcy Seksu w wielkim mieście
"Emily w Paryżu" to nowy serial Darrena Stara, twórcy "Seksu w wielkim mieście", co widać na każdym kroku. Lily Collins wciela się w tytułową Emily, specjalistkę od marketingu z Chicago, która trochę przez przypadek, kompletnie nie znając języka francuskiego, ląduje w pracy w bardzo szacownej paryskiej agencji. Dziesięć odcinków jej przygód w pracy można podsumować krótko: to miks opartych na stereotypach różnic i nieporozumień kulturowych ze światem znanym z filmu "Diabeł ubiera się u Prady". Tyle że w roli szefowej z piekła rodem oglądamy nie Meryl Streep, a (świetną!) francuską aktorkę Philippine Leroy-Beaulieu.
Nie samą pracą jednak człowiek żyje, zwłaszcza kiedy zamieszkuje w samym środku pocztówki. Emily bardzo szybko zaczyna więc nawiązywać nowe znajomości. Pierwszą przyjaciółkę, Mindy (Ashley Park), spotyka dosłownie na ławce w parku, kolejną, Camille (Camille Razat), poznaje w kwiaciarni, a do tego jej sąsiad z dołu, Gabriel (Lucas Bravo), okazuje się nie tylko nieziemskim przystojniakiem, ale jeszcze szefem kuchni w uroczej knajpce naprzeciwko jej mieszkania. Przyznacie, nie najgorszy bilans pierwszych dni w obcym mieście po drugiej stronie świata.
Emily w Paryżu to ładna i sympatyczna bajeczka
Powtarzają się schematy z "Seksu w wielkim mieście", jak choćby to, że Emily na każdym kroku spotyka interesujących mężczyzn, a jej praca stanowi tylko pretekst do tego, żeby prowadzić życie wypełnione paradowaniem w obłędnych ciuchach (kostiumy stworzyła Patricia Field, ubierająca wcześniej bohaterki "Seksu w wielkim mieście" i "Diabeł ubiera się u Prady"), chodzeniem na imprezy i poznawaniem nowych ludzi. I oczywiście ma przyjaciółki, które zawsze mogą jej wysłuchać, choć relacja z jedną z nich szybko staje się skomplikowana. A wszystko to w okolicznościach przyrody, które wyglądają naprawdę bajecznie na Instagramie.
Francuzi pewnie będą na widok słodkich przygód Emily przewracać oczami tak, jak jej szefowa, Amerykanie uznają to za normalną wizję życia w europejskim mieście, a reszta z nas jakoś to przełknie, traktując tutejszy Paryż jak stolicę eskapizmu, którego tak bardzo, bardzo nam teraz trzeba. Bo pięć godzin z serialem mija błyskawicznie, nawet jeśli widzimy jego wady i jesteśmy świadomi, co oglądamy.
Można by bardzo długo wyliczać głupotki, stereotypy dotyczące Francuzów i samych paryżan, klisze z komedii romantycznych i wszelkiego rodzaju banały, którymi wypakowane jest "Emily w Paryżu", ale po co? To nie jest i nie miało być dzieło wybitne ani rozprawa o różnicach kulturowych. To wdzięczna bzdurka, w której oko cieszą ładne sukienki i turystyczne widoki, ucho — piosenki Édith Piaf, a do tego jest jeszcze Lily Collins, aktorka będąca w stanie to wszystko inteligentnie sprzedać.
W tym nawet fakt, że Emily żyje w świecie bardzo bezproblemowym, świecie samych szczęśliwych zakończeń, przynajmniej dla niej. Nie ma takiej przeszkody, której nie dałoby się pokonać za pomocą uśmiechu, amerykańskiego optymizmu i wiary w siebie. Nieważne, czy chodzi o niechętnych jej kolegów z pracy, czy wredną szefową, czy może urażoną ikonę paryskiej mody — na wszystkich Emily ma sposób. Zwłaszcza że nawet najbardziej nadęci z paryżan znają "Plotkarę" i też do dziś zadają sobie pytanie: jak to mógł być Dan? No jak!?
Czy warto obejrzeć serial Emily w Paryżu?
Trochę szkoda, że serial nie zagłębia się bardziej w tematy takie, jak seksizm w reklamach czy niewłaściwe relacje w miejscu pracy, rozpoczynając kilka ważnych i poważnych konwersacji, tylko po to, aby i je sprowadzić do banału. Bo przecież tak miło spędza się czas w miłosnych trójkątach, prawda? Nigdy też "Emily w Paryżu" nie dystansuje się wystarczająco do światka, w którym się dzieje — światka celebrytów, luksusowych marek, obowiązkowych instastories i influencerów, którym sodówka uderzyła do głowy. Niby i sam serial, i jego bohaterka widzą wyzierającą z tego pustkę, ale koniec końców zamiast rozmowy na ten temat mamy kilka sarkastycznych uwag raz na jakiś czas, a potem uśmiech na usta i do przodu.
Wszystko w "Emily w Paryżu" jest trywialne, przesłodzone, śliczniutkie i oparte na amerykańskich stereotypach na temat Paryża i Francuzów. I dokładnie takie ma być. Serial Netfliksa to miękki, ciepły kocyk w sam raz na nasze paskudne czasy. Można marudzić, można się czepiać, można żądać mniej głupotek, więcej feminizmu, ale po co? Lepiej zapomnieć na kilka godzin o rzeczywistości, a potem sprawdzić na Netfliksie, czy przypadkiem nie mają czegoś jeszcze w tym stylu.