Pytanie na weekend: Którego z seriali skasowanych przez Netfliksa najbardziej wam szkoda?
Redakcja
10 października 2020, 13:55
Fot. Netflix
Ten tydzień upływa pod znakiem negatywnych emocji wobec Netfliksa, który pozbył się "GLOW". Nasze pytanie więc brzmi: za którym z seriali skasowanych przez giganta najbardziej tęsknicie?
Ten tydzień upływa pod znakiem negatywnych emocji wobec Netfliksa, który pozbył się "GLOW". Nasze pytanie więc brzmi: za którym z seriali skasowanych przez giganta najbardziej tęsknicie?
W tym tygodniu lista seriali, które Netflix skasował "z powodu pandemii", wydłużyła się o "GLOW", które miało nie tylko zamówiony finałowy sezon, ale też rozpoczęto jego produkcję. Netflix argumentował tym, że serial jest bardzo "kontaktowy", na co widzowie zaczęli pytać, dlaczego nie dało się po prostu przełożyć zdjęć na lepsze czasy. My domyślamy się dlaczego i podejrzewamy, że wielka wycinka niszowych tytułów w czasach koronawirusa nie zakończy się na "GLOW". I pytamy was: którego ze skasowanych przez Netfliksa seriali najbardziej wam szkoda?
Mateusz Piesowicz: GLOW
Serial bardzo doceniany przez krytyków i lubiany przez widzów. Mający zamówienie na kolejny (ostatni!) sezon. Ze zdjęciami przerwanymi przez pandemię w momencie, gdy został już nakręcony jeden odcinek i trwały prace nad kolejnym. Skasowany. Tak po prostu. Bo charakter produkcji utrudniałby jej bezpieczne kontynuowanie, bo kontakt fizyczny, bo "ciężkie oddychanie"… Rany, nawet biorąc pod uwagę netfliksowe standardy, skasowanie "GLOW" brzmi po prostu bezdusznie.
Jeszcze gorszym czyni je natomiast fakt, że jak na dłoni widać tu sposób, w jaki zadziałała korporacyjna machina. "GLOW" podobało się ludziom? I co z tego? Nie należało do najpopularniejszych produkcji na platformie i już od jakiegoś czasu trzymało się przy życiu głównie dzięki chęci podtrzymania resztek dobrej opinii – pojawił się pretekst, a te od razu przestały mieć znaczenie.
A widzowie? Będzie trochę narzekań, ale większość przecież nie zwróci uwagi. Zaleje się ich toną nowych treści, z których część pójdzie w odstawkę zanim ktoś zdoła je w ogóle zauważyć, inne gdy minie pierwsze zainteresowanie, a kolejne gdy skończy się dobrze układać z konkurencją (do dziś nie odżałowałem sposobu rozstania z Marvelem). I tak się to będzie kręcić.
Kamila Czaja: One Day at a Time
Wybieram na podstawie poziomu negatywnych emocji, które towarzyszyły mi po ogłoszeniu kasacji. Czyli "One Day at a Time", bo w kontekście mojego podejścia do decyzji platformy nie ma znaczenia, że po pewnym czasie ten cudownie ciepły i mądry sitcom uratowała mała stacja Pop. Zresztą tylko po to, żeby wyemitować zaledwie siedem odcinków, a teraz kto wie, co dalej wobec pandemii… To, że ktoś inny naprawia błędy Netfliksa, nie zwalnia streamingowego giganta z odpowiedzialności za jakość "ramówki". Zresztą chyba właśnie ta kasacja uświadomiła światu, jak niewielką wagę przywiązuje Netflix do kontynuowania świetnych rzeczy ponad trzy sezony.
Oczywiście inne tego rodzaju ruchy też bolały. Świeżo cierpię przez "GLOW", bo nawet jeśli jestem gotowa jakoś przyjąć otwarty finał 3. serii jako finał całości, to czegoś takiego, kiedy już napisano dalszy ciąg i częściowo nawet go nakręcono, po prostu się nie robi! "Tuca i Bertie" wrócą na Adult Swim, ale Netflix nie dał im szansy. Poza tym inne małe, ale dla widzów i krytyków wielkie produkcje, które mogłyby sobie spokojnie trwać dłużej i jeszcze wiele pokazać: "Unbreakable Kimmy Schmidt", "American Vandal", "Everything Sucks"… A przecież za chwilę przyjdzie nam – oby jednak po nowych sezonach, a nie bez nich – żegnać choćby zamówienie na finałowe sezony "Dear White People" i "The Kominsky Method".
Marta Wawrzyn: BoJack Horseman
Ja także mam problem ze skasowaniem "GLOW" i miałam problem ze skasowaniem "One Day at a Time". Obie sytuacje pokazują, jak bezduszną korporacją jest Netflix i jak bardzo nie ma dla niego znaczenia nie tylko jakość, ale też tak głośno deklarowane wspieranie mniejszości. Jasne, wspierajmy je, dopóki kasa się zgadza.
Najbardziej jednak jestem wściekła za to, jak pozbyto się "BoJacka Horsemana". Podobnie jak jego twórca uważam, że to wstyd, że Netflix tak szybko kasuje seriale, a przede wszystkim stawia producentów w sytuacji, kiedy muszą kończyć "na już" (jeśli w ogóle dostają taką szansę). Jasne, BoJack przetrwał na Netfliksie sześć sezonów, co jest jednym z rekordowych wyników na platformie. Nie zmienia to faktu, że w finałowej ósemce odcinków widać straszny pośpiech; widać, że emocjonalne podróże bohaterów obliczone na co najmniej jeszcze dwa, trzy sezony trzeba było mocno streścić. I nie jest mi z tym dobrze, bo mówimy o serialu wybitnym, jednym z tych, o których będziemy pamiętać za pięć czy dziesięć lat.
Podobny los zresztą spotkał "Unbreakable Kimmy Schmidt". A i tak fani "The OA" czy właśnie "GLOW" mają czego zazdrościć, bo przynajmniej jakoś te seriale pokończono. W pośpiechu, na łapu-capu, ale jednak je pokończono. Dziś to już by nie miało miejsca, tak jak dziś nie powstałby filmowy finał "Sense8". Netflix staje się synonimem serialowego fast foodu w najgorszym wydaniu, miejsca, gdzie oryginalność, wyjątkowość i nietypowość (patrz: "The OA") jest raczej przeszkodą niż zaletą, a jeśli nie stworzyłeś hitu na miarę "Stranger Things", możesz spodziewać, że podziękują ci w równie elegancki sposób co showrunnerowi "BoJacka Horsemana".